Wspomniane wyżej „Rajtuzy sprawiedliwości” to komiksowy żart i nie obawiam się tego stwierdzenia. Obydwa zeszyty, które ukazały się do tej pory, to żart, baaa wręcz parodia. Domyślacie się czego? Ano właśnie. To parodia tych wszystkich superbohaterskich ekip i postaci strzelających z tyłka promieniami. Krzysztof Małecki i Mateusz Piątkowski wymyślili sobie, że stworzą polską odpowiedź na „Watchmen” czy inne tam „Ligi Sprawiedliwości” i wymyślili swoją ekipę. No i muszę przyznać, że kurczę banda zacna, o czym przekonamy się w pierwszej odsłonie, w której to walczy ona z pewnymi „Cyrkowcami”. Chcecie wiedzieć kogo m.in. mają w swojej ekipie? Ano np…hydrant. I to nie byle jaki hydrant, bo hydrant w kolorze czerwonym (śmiech). Nie będę zdradzał wam reszty, bo najlepiej przekonać się samemu. Aha no i ta wesoła ferajna walczy tak przez cały zeszyt z tymi łotrami, a co z tego wyjdzie…też przekonacie się sami. W zeszycie drugim akcja idzie w kompletnie innym kierunku, bo pewien detektyw dostaje spektakularne zlecenie odnalezienia…a też się przekonacie sami. Nie będę zresztą zdradzał fabuły, napiszę tylko, że na zakończenie przyjdzie nam poczekać.
„Rajtuzy sprawiedliwości” często parodiują gatunek superhero, ale też świetnie się w nim odnajdują i nim inspirują. Nie mam tu na myśli jedynie specyficznej akcji, którą wymyśla Piątkowski, ale też sam wygląd zeszytów i jego pierwszą stronę. No kurde, jakbym chętnie wrócił do czasów, kiedy byłem dzieciakiem i czytałem TM-Semic. Zajebiste smaczki, ale też swoje robi to, że fabuła umiejscowiona jest nie w dzisiejszych Stanach, ale w latach 40-tych XX wieku (zeszyt pierwszy dokładnie w 1939 roku). Historia zyskuje na tym dużo klimatu i takiej specyfiki, w której autorzy także doskonale się odnajdują. Zresztą widać bez problemu, że obydwaj bawią się tym komiksem i jego tworzeniem. Tu nic nie jest na poważnie, choć z powagą tworzone. Stąd też dopracowana fabuła, dużo żartów słownych (tak ludzie kiedyś potrafili odróżnić ptaka od samolotu hłe hłe) i od groma akcji, wybuchów, bitek itp. podobnych klimatów. A to, co zrobiono w zeszycie drugim, gdy przeskakujemy na dwie strony w czasy…a zresztą też sami się przekonajcie, to prawdziwy majstersztyk.
Graficznie również jest wybornie, choć przyznać trzeba przyznać, że te dwa zeszyty pod względem rysunków znacznie się od siebie różnią, głównie ze względu na specyficzny zabieg wykorzystany w debiucie. Faktem natomiast jest, że jeśli kreska Małeckiego wam przypadła do gustu w „Postapo” to tutaj jest chyba jeszcze lepiej, Małecki jako rysownik rozwija skrzydła. Jeśli szukacie czegoś lekkiego, macie już dosyć superhero a chcecie się pośmiać, to zwróćcie swoją uwagę na te zeszyty. Śmiechy, śmiechami, ale po lekturze tych dwóch zeszytów chce się poznać kontynuację. I choć sam komiks, to jeden wielki żart, to już na poważnie zachęcam was do poznania go. A okładki tych zeszytów to w ogóle już kosmos, fajnie się na nie patrzy.
Zupełnie innym tytułem jest z kolei króciutki komiks „Latawiec” autorstwa duetu Daniel Gizicki i Mikołaj Ratka. Ten pierwszy go wymyślił, ten drugi narysował i ciekawe czy uwierzycie, jeśli napiszę wam, że to doskonała lektura dla tych najmłodszych czytelników? Naprawdę. „Latawiec” to zeszycik z morałem i przesłaniem, z którym śmiało można zapoznawać naszych Padawanów i Padawanki, bo to komiks pełen ciepła, optymizmu i mądrości. Daleki jestem od zaglądania komuś do życia prywatnego, ale gdzieś tam mam wrażenie, że historia ta powstała z autentycznej potrzeby serca, spowodowanej sytuacją osobistą, tzn. zmianami, jakie zachodzą w życiu wraz z upływem lat. I super, że coś takiego powstało, bo choć mocno niepozorne i bardzo proste (nie mylić z prostackie), to trafiające w serducho czytelnika i sprawiające, że dostajemy w ręce przyczynek do rozmów z „pociechami”, aby przekazać im ważne i niezbędne w tym dzisiejszym chorym świecie wartości. Graficznie jest równie prosto (nie mylić z prostacko) co pod względem fabuły, ale równie pozytywnie i optymistycznie. Uporządkowane kadry, pozwalają się skupić na lekturze, a przyjemne rysunki Ratki myślę, że spokojnie przyciągną wzrok młodszych czytelników. Warto też podkreślić wykorzystanie stonowanych barw i specyficznego koloru ramki, która w pewien sposób wycisza czytelnika, skupia jego uwagę na treści i poprawia odbiór fabuły. Naprawdę dobry komiks dla rodziców, którzy myślą o wkręceniu w lekturę komiksów dzieciaki. Co ciekawe komiks powstał dawno temu, bo w roku 2011 i pierwotnie ukazał się po angielsku w jednym z brytyjskich magazynów. Swoją drogą komiksem tym Gizicki objawił się jako twórca, który potrafi tworzyć też rzeczy inne niż post apokaliptyczna wizja świata – oczywiście pisząc pół-żartem, bo powszechnie wiadomo, że scenarzysta ten ma na swoim koncie już wiele różnorodnych produkcji.
Na sam koniec zostawiłem sobie jeszcze jedną produkcję Daniela Gizickiego, który znów w kolaboracji z Mikołajem Ratką wydali „broszurowy” zeszyt, w którym zamieszczono dwie historii – „Perpetum mobile” i „Komiks o kocie”. Ten pierwszy z nich zdominował tę krótką publikację objętościowo. Otwarte zakończenie zaskakuje, a prowadząca do niego treść ciekawi i gdzieś tam nawet w pewien sposób wstrząsa. Oto bowiem do pewnego księcia przybywa znany wynalazca, który chce zaprezentować stworzoną przez siebie rzecz, która ma zmienić oblicze świata. „Coś” jednak nie idzie po jego myśli, a fakt ten wpływa nie tylko na niego samego, ale też na osoby w żaden sposób z nim niezwiązane. Ot taki specyficzny i komiksowy „efekt motyla”. Zakończenie – otwarte jak już napisałem – z gorzkim posmakiem, bowiem np. chciwość ludzka nie zna granic. Ciekawa, choć króciutka historia, doskonale odnalazłaby się w każdym komiksowym zbiorze – ehh jak ja tęsknie za takim „Profanum”, nie tylko z uwagi na fabułę, ale też po raz kolejny naprawdę bardzo poprawne rysunki Ratki. Co ciekawe tworzone w zupełnie innym stylu niż „Latawiec”. Tutaj jest dużo bardziej „kanciaście”, ale i z przywiązaniem do detali. Taka „średniowieczna” kreska Ratki doskonale kreuje świat ukazany przez scenarzystę. Zresztą Ratka to swego rodzaju fenomen, bo w tym tekście przytaczam trzy narysowane przez niego komiksy i w każdym rysuje inaczej. Nie inaczej jest bowiem w „Komiksie o kocie”, gdzie znów zmienia on swoją kreskę, tym razem przerzucając się na styl najbardziej realistyczny ze wszystkich dotychczasowych. Pokazuje tym samym nie tylko swoją wszechstronność, ale też to, że tak samo dobrze odnajduje się w rysowaniu ludzi, jak i zwierząt. A sama historia? Gizicki jako miłośnik kotów podszedł do tematu na poważnie i ukazał historię nie tylko humorystycznie, ale i z dużą dawką emaptii skierowanej w kierunku tych czworonogów. A, że kot jak to kot chodzi swoimi ścieżkami, to zakończenie historii wcale nie zaskakuje (śmiech). „Komiks o kocie” to „szort”, który świata nie zbawi, pewnie przemknie niezauważalny, ale w jakimś konkursie „kociarzy” czy branżowym piśmie zrobiłby zapewne furorę.
To tyle, jeśli chodzi o przybliżenie tych kilku propozycji Celulozy. Czy zachęciłem kogoś z was do sięgnięcia po któryś z tytułów, nie wiem, ale spełniłem swój „obowiązek” i przyjemność zarazem i napisałem o komiksie polskim, który często jest nieco dalej od mainstreamu. Taka jest właśnie Celuloza, co nie oznacza, że należy ją ignorować. Wręcz przeciwnie i jakością (nie ilością) swoich publikacji potwierdza, że należy ją traktować nad wyraz poważnie, nawet jeśli mamy do czynienia z takim żartem jak „Rajtuzy Sprawiedliwości”. Jak będziecie w Łodzi, podejdźcie do stoiska i sami się przekonajcie. Aha, zapraszam też na krótkie festiwalowe spotkanie z przedstawicielami Celulozy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz