piątek, 18 grudnia 2015

(Kilka słów na temat...) Nastąpiło długo oczekiwane przebudzenie mocy

Dziś Sieć zostanie zdominowana przez "Gwiezdne Wojny" to pewne. Relacje, recenzje, foty... portale będą tego pełne i, cóż dziwić się nie można. Na „Przebudzenie Mocy” fani czekali bardzo długo, wszakże przygoda z filmami Georga Lucasa zaczęła się w 1977 roku, a ostatni z epizodów do kin trafił w 2005 (pamiętając o późniejszym „wznowieniu” w formacie 3D).







Dołączając do grona tych wszystkich, którzy umieszczą swoje spostrzeżenia na temat najnowszego epizodu, i ja napiszę kilka słów od siebie. Z góry zaznaczam, że nie będzie to recenzja sensu stricto, a raczej kilka luźniejszych spostrzeżeń i to w dużej mierze związanych z okresem przedpremierowym.


Na najnowszy epizod "Star Wars" tak naprawdę zacząłem czekać, w pełni tego słowa znaczeniu, od czerwca tego roku. Wówczas to przed jednym z kinowych seansów pojawił się zwiastun „Przebudzenia Mocy” i wtedy zaczęło dla mnie "gwiezdnowojenne" szaleństwo.


Gdy ogłoszono świąteczną datę polskiej premiery, zacząłem oswajać się z myślą, że tegoroczna Gwiazdka będzie nieco inna od tradycyjnej (Kevin i tak ma swoje stałe, zagwarantowane miejsce)...że zostanie zdominowana przez kosmiczną opowieść i spędzona przed ekranem kinowym. A później? A później zmieniono datę pierwszego seansu o co walczyli fani i chwała im za to.


Sprzedaż biletów na premierowe seanse rozpoczęła się trochę w ciszy. Głośno były za to w sieciach społecznościowych, gdzie jak grzyby po deszczu wyrastały wpisy uradowanych znajomych, którym udało się kupić wejściówki. Udało się i mojej osobie, choć pula dostępnych biletów nie była już wówczas za duża. Seans jednak "zaklepałem" (co ciekawe zablokowana została możliwość rezerwacji miejsc i albo się płaciło od razu albo premiera przechodziła nam obok) i można było czekać na TEN dzień.


W międzyczasie jednak, warto było sobie odświeżyć całą sagę, a najlepiej do tego nadaje się blu-ray przez co moja półka zyskała nową, pokaźną (i niestety dość drogą) kolekcję. Kolejne kilka dni to codzienne seanse z poszczególnymi epizodami (zostały jeszcze trzy płyty z dodatkami do obejrzenia), które potwierdziły to o wiadomo było już wcześniej. Klasyczna trylogia jest zdecydowanie lepsza od epizodów 1-3, Jar Jar Binks nigdy nie powinien powstać, a za to więcej miejsca powinno dać się przepięknej jak zawsze Keirze Knightley. Ok, ta trzecia teza to moja prywata ale co z tego.



Im bliżej premiery filmowej, tym większe napięcie towarzyszące fanom ale i nakręcająca się spirala wszelkiego rodzaju „stuffu” z logo "Gwiezdnych Wojen", który można było kupić. I nie chodzi tu tylko o gry, koszulki czy figurki. Oznaczone symbolem "Star Wars" zostały też napoje, pudełka w Castoramie, pomarańcze czy...”krówki”. Trochę tego (za)dużo, ale od samego początku było wiadomo, że VII epizod to będzie finansowy hit, z którego trzeba wycisnąć jak najwięcej.






W końcu jednak nadszedł TEN dzień. Dzień premiery. Po odsiedzeniu swojego w pracy można było wychodzić do kina. Wiem też, że każdy starał sobie radzić na różne sposoby z dłużącymi się godzinami, pozostałymi do seansu. Jedni czytali komiksy, inni jak Rafał Szłapa tworzyli fanarty. Każdy radził sobie jak mógł.


Prawie północ, a parking przed centrum handlowym, w którym mieści się też kino wypełniony tak, jakby był to środek dnia. Wiadomo już wtedy było, że dzieje się coś dużego co potwierdzały twarze rozentuzjazmowanych fanów czy samochody obklejone logo Star Wars heh. Tu i ówdzie widać było też pierwszych cosplayerów, którzy mogli czuć się zawiedzeni taką informacją umieszczoną na drzwiach:



W środku tłum ludzi, pośród, których można było dostrzec Vadera, pięknych (tak były to panie) Szturmowców, Darta Maula, Chewbacce czy R2D2 prowadzonego na...smyczy. Wesoła atmosfera, kilka wykonanych zdjęć i można ruszać na salę. Zanim jednak na ekranie pojawiło się logo LucasFilm, zgromadzeni widzowie mieli „przyjemność” obejrzenia prawie 30 minut reklam. I fakt ten można byłoby przemilczeć, gdyby nie to, że wyświetlono również zajawkę „Captain America – Cyvil War”. Takiego jęku zawodu, gdy okazało się, że film jest dubbingowany i śmiechu gdy „Cyvil War” przetłumaczono jako „Wojnę bohaterów” to już dawno nie słyszałem... Ok, zostawmy jednak to i przejdźmy do meritum.









Serce mocniej zabiło, gdy na ekranie ukazał się napis „Dawno, dawno temu w odległej galaktyce...” i z głośników popłynął kultowy motyw muzyczny. Na całej sali rozległy się brawa i czuć było, że każdy czekał na ten dzień bardzo długo.



Sam film? Był naprawdę dobry. Co prawda warto byłoby go obejrzeć przed ostateczną oceną jeszcze przynajmniej raz, bo na chwilę obecną górę biorą emocję ale seans był bardzo przyjemny. Scenariusz jest nieco oderwany od poprzednich części, tzn. spajają go starzy znajomi, którzy meldują się prawie w komplecie, ale mimo tego można odczuć, że zaczyna się właśnie zupełnie nowa trylogia.


Zamiast wymieniać plusy, które mogłyby się zamknąć w stwierdzeniu: „kurde, przecież to "Gwiezdne Wojny”, lepiej wspomnieć o tym co nie do końca zagrało.


Zbyt duża dawka humoru – lubię, gdy na filmie można się też uśmiechnąć ale w tym wypadku, w mojej ocenie, akcentów humorystycznych było trochę za dużo. Żarty są na wysokim poziomie to fakt, jednak wolałbym nieco mroczniejszy klimat (jak w klasycznej trylogii) niż taki jak zaserwowano nam w "Przebudzeniu Mocy", która pod tym względem (i z zachowaniem wszelkich proporcji) przypominała mi nieco „Strażników Galaktyki”.


Podobieństwo do poprzednich części – inspiracja czy kopia? Pewnie to pierwsze, ale odniesień do starszych części jest naprawdę dużo, poczynając na bohaterach, a kończąc na finale opowieści. Momentami można się poczuć jakbyśmy oglądali na nowo opowiedzianą tę samą historię. I znów powstaje wątpliwość czy nie za dużo elementów spójnych z dawniejszymi epizodami?


Bohaterowie – ok, starzy spisali się wybornie, ale jeśli chodzi o nowych, to nie do końca mogę się jeszcze do nich przekonać. Zupełnie nie czuję chemii, która łączy dwójkę z postaci, czyli nawróconego Szturmowca i wojowniczkę z pustyni. Choć twórcy mówią wprost, że coś ich łączy to jednak według mnie, kolokwialnie rzecz ujmując, nie pasują do siebie kompletnie.


Ciekawi mnie za to wątek Kylo Rena, którego jedna ze scen będzie tą, która zapadnie na długo w pamięci.


Pewna przewidywalność -  film momentami jest dość łatwy do przewidzenia. Szybko przestawiamy się na tor myślenia twórców przez co nie jest trudnym przewidzenie niektórych rozwiązań. Z drugiej jednak strony...

...z  kina wychodziłem z przekonaniem, że reżyser w pewien sposób igra z widzami, tj. zadaje wiele pytań, niektóre wątki zostawia niepowiedziane i robi to celowo, aby zwiększyć napięcie i zainteresowanie przed następnymi częściami. Ja to akurat kupuje.


Wątpliwości jak widać kilka jest, natomiast nic nie zmieni faktu, że „Przebudzenie Mocy” jest filmem dobrym, w którym dzieje się bardzo dużo i, który niesie ze sobą potężną dawkę emocji. Najlepszym podsumowaniem i oceną tego filmu powinny być brawa, które po raz kolejny wypełniły salę kinową, tym razem na napisach końcowych.


W mojej ocenie warto było czekać tyle lat na nowy epizod i pozostaje mieć nadzieje, że w następnych częściach będzie więcej oryginalnych pomysłów, a mniej inspirowaniem się klasycznymi odsłonami serii.

A do tego czasu:

Niech Moc będzie z Wami!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz