środa, 9 października 2013

(Kilka słów na temat) MFKiG 2013

Emocje po MFKiG nieco opadły, można napisać o nim kilka słów. Bardzo subiektywnie i bardzo wybiórczo, bo we wszystkim uczestniczyć nie mogłem. Jeśli macie swoje spostrzeżenia po Festiwalu to zapraszam do dzielenia się nimi w komentarzach.









Przed samym festiwalem miałem dość sporo obaw spowodowanych nową lokalizacją imprezy. Stary, dobry budynek ŁDK-u zajęła bowiem nowoczesna Atlas Arena, którą znam dość dobrze z odbywających się tam widowisk sportowych. Największe obawy budziły spotkania z autorami, a konkretniej miejsca, w których miałyby się one odbywać. AA nie do końca przystosowana jest do tego typu wydarzeń, co niestety pokazała tegoroczna impreza. Pominę "występ" Deadpoola w sobotni wieczór, bo kto był ten słyszał i wie o czym piszę... W części sal było duszno i dość tłoczno (jak np. przy spotkaniu z twórcami książki o TM-Semic), w części sal bardziej słychać było odgłosy z parkietu Areny niż wypowiedzi gości, a poza tym było cholernie zimno (Sala A), a poza tym jeśli ktoś narzekał na to, że musiał się nachodzić z jednej sali do drugiej w starej lokalizacji to tu było pod tym względem chyba jeszcze gorzej.


Przeniesienie Festiwalu do AA miało jednak też swoje plusy, a mianowicie było nieco luźniej, a przez to wygodniej można było krążyć między stoiskami czy spotkaniami. Dla ludzi spoza Łodzi problemem mógł być brak sensownej knajpy, gdzie można byłoby coś zjeść oraz brak tak prowizorycznej rzeczy jak…bankomat. Ja sam musiałem kilkukrotnie wybrać się na wycieczkę na pobliski dworzec, aby wypłacić pieniądze, które przyznać trzeba kończyły się w ekspresowym tempie. Nie mogło być jednak inaczej, gdy perełki takie jak Kroniki Birmańskie kupowało się z 50% rabatem! Zresztą większość stoisk zaskoczyło bardzo dobrymi cenami. Prym wiodła chyba Mucha, której starsze tytuły można było kupić z rabatem dochodzącym do 70%. In minus to z pewnością Egmont, którego 15% nie mogło zrobić na absolutnie nikim wrażenia. W moim przekonaniu dość dziwna polityka wydawnictwa, ale cóż duży może więcej heh.

Festiwalowe zakupy

Spore kontrowersje wzbudziła też kwestia numerków do autografów. W moim osobistym przekonaniu sam pomysł nie był zły. Gorzej było nieco z jego dopracowaniem i realizacją. Zaplanowanie sesji na zaledwie półtorej godziny było pomysłem tragicznym. Co z tego, że rozdano 100 numerków, jak rysunek czy autograf otrzymało w tym czasie 12 osób? Na szczęście (wiel)błąd organizatorów został naprawiony przez samych artystów, którzy w zdecydowanej większości sami z siebie przedłużali "autografowe sesje". Ludzie Ci zyskali mój ogromny szacunek, a ich podpisy jeszcze większą wartość, gdy obserwowałem jak cierpliwie z ogromnym zaangażowaniem wykonywali oni swoją pracę przez kilka godzin, do momentu, gdy ostatni z chętnych nie wyszedł uszczęśliwiony. Nie chcę nikogo tutaj pominąć, ale prym wiedli tu Gradimir Smudja (jego obrazy w książkach to prawdziwe dzieła sztuki!), Roman Surżenko i Don Rosa. Panowie jesteście wielcy!


Wracając jednak do samych numerków, to było trochę kontrowersji. A to ktoś chciał dwa dni pod rząd (ciekawe jakim cudem dwukrotnie udało im się zyskać tak wysokie numerki?) zdobyć rysunek Dona Rosy (z czego wywiązała się mała sprzeczka), a to jedna dziewczyna z rozbrajającym uśmiechem na ustach wcisnęła się, jako druga, w kolejkę do Bogusława Polcha, oznajmiając wszem i wobec, że ma numer 46 i może nie zdążyć, a to w końcu niedziela rozpoczęła się dla niektórych od wyścigu pod scenę, gdzie już i tak czekało kilkanaście osób (hmm jakim cudem weszli tam wcześniej niż pozostali?). Mimo wszystko jednak było to chyba rozwiązanie dobre. Trzeba poprawić tylko detale.



Niestety wadą tego typu imprez jest to, że nie można być wszędzie, gdzie by się chciało. I, gdy poprzedni festiwal upłynął mi na uczestnictwie w prelekcjach i spotkaniach, tak ten to głównie zakupy i stanie w kolejkach po autografy. Szkoda, bo przez to straciłem wiele cennych spotkań. Tak naprawdę na spokojnie, udałem się tylko na…ostatnie z Bogusławem Polchem, na którym opowiadał on o zbliżającej się odsłonie Funkego Kovala 5. Cóż w przyszłym roku trzeba nieco zweryfikować swoje zbieractwo na rzecz spotkań z autorami.

Ogromnym plusem była jednak możliwość spotkania się i porozmawiania z osobami, które mają taką samą pasję jak my. Dość powiedzieć, ze dość przypadkowo, ale jednak poznałem się choćby z Kamilem (pozdrowienia!), którego spotkałem podczas "autografowej sesji" Anny Heleny Szymborskiej. Udało się zamienić również kilka słów z samymi autorami komiksów (Rafale pozdrowienia i dzięki za pomysł na cykl artykułów ;) ) czy stojąc w kolejce z obcymi - lecz bardzo pozytywnymi - ludźmi.


Tegoroczny Festiwal nie był pozbawiony wad i to jest pewne, ale nadal pozostaje on największą komiksową imprezą w Polsce, nad którą warto pracować, aby błędy eliminować. Cóż, do zobaczenia za rok w Łodzi!

PS. Bardzo ciekawi mnie ile na festiwalu sprzedało się albumów „Van Gogha”, patrząc na tłumy po autograf autora, to śmiem przypuszczać, że spora część nakładu co dziwić nie może patrząc na piękne obrazy – rozdawane praktycznie non stop przez dwa festiwalowe dni – malowane przez autora.

1 komentarz:

  1. Wreszcie mogę odwzajemnić pozdrowienia, bo wyjątkowo długo zeszło mi z napisaniem kilku słów o tegorocznej Łodzi.

    OdpowiedzUsuń