sobota, 25 listopada 2017

(Kilka słów na temat...+ wypowiedzi) Opowieści niestworzone "Papieża polskiego komiksu"

Z jednej strony będący nieco poza mainstreamem i światłami sceny, a z drugiej wielokrotnie nagradzany zarówno przez publiczność, jak i krytyków twórca. Łukasz Mazur – komiksiarz, który jeden swój komiks potrafi sprzedać cztery razy (śmiech).







Łukasz Mazur to autor, który pracuje nie tylko nad swoimi w pełni autorskimi projektami, o których za chwilę, ale też człowiek, którego nazwisko bardzo często można znaleźć na okładkach komiksów, którego głównymi bohaterami są inni. Przykłady? Współpraca z Jaszczurem, Łukaszem Kowalczukiem czy Bartoszem Sztyborem, w których odgrywał rolę kolorysty czy osoby odpowiadającej za liternictwo. Zapytałem autora w której roli odnajduje się najlepiej:

Łukasz Mazur: Od rysowania komiksów wolę ich kolorowanie, a od kolorowania składanie, ale po oddaniu do druku paru publikacji i spędzenia kilku tygodni na zabawie z kolorami chętnie wracam do rysowania. Trochę ze zmęczenia materią, a trochę z lenistwa zrobiłem roczną przerwę od tworzenia komiksów, ale siedząc teraz przed długie godziny nad kartką mam z tego znowu sporą frajdę. Do Komiksowa wchodziłem jednak z trochę innej strony, bo jako redaktor Kolorowych Zeszytów, które przez lata prowadziliśmy z Kubą Oleksakiem. I co jakiś czas wpada mi do głowy pomysł, aby na kilka miesięcy znowu zająć się pisaniną w temacie wiadomym. Patrzę wtedy na zegarek, jest zazwyczaj północ, trzeba wyjść jeszcze z psem i w miarę się wyspać przed kolejnym dniem w fabryce i jakoś to pisanie schodzi na siódmy plan.

Tego typu projekty nie łechcą jednak ego tak jak samodzielny komiks, więc Mazur takimi rzeczami się absolutnie (co zrozumiałe) nie zadowala. Dzięki temu czytelnicy mają okazję zapoznać się z nietypową serią hmm superhero (ale czy rzeczywiście tak można ją nazwać?), która obecnie składa się już z trzech części, a w zapowiedziach na ten rok (hehe chyba nie zdąży) jest kolejna. Co ciekawe każda z nich pod jakimś względem wyróżnia się spośród ogromu innych polskich komiksów, które są dostępne na rynku. Chcecie wiedzieć, czy warto po nie sięgnąć i co to za prace? Czytajcie dalej.

„Planeta uciętych kończyn” to pierwszy z serii „Opowieści niestworzone” komiks, które wydał na świat Mazur. Nagrodzony wyróżnieniem publiczności podczas MFKiG 2014 (do dziś zastanawiam się, gdzie znajdowały się wówczas karty do głosowania?) sprawił, że do autora przylgnęła opinia „Papieża polskiego komiksu”. Ok, trochę górnolotne, ale jeśli autorowi nie przeszkadza to mi tym bardziej (heh. Zapytałem Łukasza, czy przykłada wagę do tego typu nagród i, która ewentualnie jest dla niego cenniejsza:

ŁM: Nie będzie niespodzianką, jak powiem, że każde wyróżnienie jest ważne i cenne. Najcieplej w sercu robi się jednak na myśl o Złotych Kurczakach za „Domek...” - to o tyle szczególna dla mnie nagroda, że gdyby nie festiwalowy zryw Bazgrolli sprzed paru lat, to pewnie do tej pory nie narysowałbym „Planety Uciętych Kończyn” (ani nic innego). Zawsze znajdował się powód, żeby te rysownicze ambicje odłożyć na później, więc zrobienie przez Fila i XNDRa komiksowej imprezy w miesiąc było najlepszym motywatorem - pokazało, że jednak się da i nie ma co ciągle szukać wymówek.

Sam komiks miał już trzy wydania, co świadczy o tym, że jest na niego popyt. Nie będę tytułu tego recenzował w tym miejscu, gdyż zrobiłem już to w 2015 roku na łamach „Półki”. Jeśli ktoś chce, zapraszam W TO MIEJSCE, aby zapoznać się z moją opinią. Co do samego drugiego wydania (które niedawno wpadło w moje ręce) autor dodał w niej opcję kilku ciekawych dodatków jak szkicownik, wykaz nagród, które on zdobył, a także tzw. sekrety i kłamstwa, czyli notkę o easter eggach, które uważny czytelnik sam odnajdzie w środku. Jeśli posiadacie drugie wydanie, zwróćcie też uwagę na okładkę komiksu, która jest swoistym hołdem oddanym samemu sobie po zdobyciu nagrody podczas najważniejszego komiksowego plebiscytu w Polsce (przynajmniej jeśli chodzi o komiks niezależny). Tyle, jeśli chodzi o „Planetę uciętych kończyn”.

Następnym komiksem w kolejności były „Usta pełne śmierci”, które doczekały się już czwartego wydania! Co jest w nich takiego niesamowitego, że Mazur zarabia na nim taki hajs, że nie ma zamiaru przestać go wznawiać? Na pewno samo jego założenie powoduje, że jest to rzecz chyba niepowtarzalna na krajowym rynku. Łazur tym razem oddaje cześć i uwielbienie komuś zupełnie innemu niż on sam, a tym kimś jest Erik Larsen, twórca Savage Dragon. Przy okazji też we wstępie do czwartego wydania zdradził on też, że inspirował się bezpłatnym (po tym jego wartość zapewne wzrosła (mogę sprzedać za gruby pieniądz, jak ktoś chce, bo posiadam) komiksem „28:1” (sic!) autorstwa trójki komiksowych twórców w osobach Mirosława Sobieckiego, Dariusza Rygiela, i Marka Rogusza. Potwierdza to sam Mazur:

ŁM: Po kolei. Inspiracją do stworzenia „Ust...” była informacja o powstaniu komiksu „28:1 ― Luftwaffe kontra Januszewicz na niebie Zielonki” (Rogusz, Sobiecki, Rygiel, Górecki; wrzesień 2014 r., wyd. Urząd Miasta Zielonka). Nie potrzebowałem czytać tego albumu, żeby wymyślić jego alternatywną wersję dziejącą się na jedynie dwudziestu ośmiu kadrach, gdzie na każdym tytułowy Januszewicz rozprawia się z jednym samolotem wroga. Dopiero po wydaniu „Ust...” okazało się, że owa dwudziestka ósemka odnosiła się do ilości karabinów na jedynie czterech samolotach Luftwaffe. Problemem było to, że nie lubię (a może bardziej: nie umiem) rysować samolotów, więc plany wyewoluowały do zwyczajnej nawalanki, gdzie główny bohater rozprawia się z kolejnymi przeciwnikami przy pomocy jednego ciosu i jednego kadru. Prościzna. Gdyby nie to, że dynamika w scenach walk nie jest moją dobrą stroną... I tutaj problem rozwiązuje idea, która przyświecała mi przy tworzeniu „Planety uciętych kończyn”: jeśli nie potrafisz narysować jakiejś sceny, to przejrzyj komiksy Erika Larsena – on już ją narysował. Twórca Savage Dragona od wielu lat jest dla mnie absolutnym papieżem światowego komiksu, wiec pomysł, aby wykorzystać w całym komiksie jego kadry i – co ważne! – nie kryć się z tym, był nader kuszący. Zadanie wyglądało na dość proste, więc trzy tygodnie do Międzynarodowego Festiwalu Komiksu w Łodzi (edycja z 2014 roku) wydawało się wystarczające, aby spokojnie rozrysować te osiem stron, przygotować je do druku i przekazać do zaprzyjaźnionej drukarni.

Łazur wpadł na genialny skądinąd pomysł, aby zabawić się w komiksowego DJ i niczym rasowy czarnoskóry Jam Master Jay połączył sample z 200 numerów „Savage Dragon” w jeden ośmiostronicowy komiks. Wszystkie kadry powstały na bazie rysunków, które stworzył Erik Larsen. Nie wierzycie? Sami możecie sprawdzić, gdyż Mazur umieścił dla dociekliwych ściągę, skąd dany kadr pochodzi. Nie ma lipy, wam powiem. Pytanie, czy tego typu postawienie sprawy ułatwiło, czy wręcz utrudniło zadanie rysownikowi?

ŁM: Nie powiedziałbym, że było to bardziej czasochłonne niż stworzenie komiksu od podstaw, ale na pewno zajęło to znacznie więcej czasu, niż planowałem (początkowo dawałem sobie 2 tygodnie na narysowanie całości, ostatecznie zajęło dwa miesiące). Na samym początku musiałem przejrzeć tych prawie dwieście numerów „Savage Dragona”, pozaznaczać te fragmenty, które mogły się przydać przy „Ustach...”, a dalej pozostało mi już przerysowywanie kadrów i stworzenie z nich w miarę sensownej i płynnej historii.


Sam komiks to doprawdy klasyczna siekanka, w której nie ma miejsca na scenariusz. W zasadzie to jest, ale ten mieści się na kilku zdaniach. Skracając i tak krótki scenariusz – rzecz opowiada o postaci zwanej Fantomah (postać zaczerpnięta od innego twórcy), która chce uciec z pewnego miejsca, ale żeby tego dokonać musi pokonać rzeszę przeciwników. To tyle. Reszta zabawy polega na obserwowaniu, jak sama dostaje i jak spuszcza innym łomot. Niby absurdalnie mało, a jednak daje dużo frajdy czytającym. Świetnie obserwuje się klasycznie ułożone kadry i rysunki inspirowane kreskówkami emitowanymi na Cartoon Network. Bardzo uproszczone, ale niezwykle dynamiczne i przepełnione sieczką kadry mogą podobać się zarówno w czarno białej oraz kolorowej wersji. I wspominam o tym nieprzypadkowo, gdyż zarówno jedna, jak i druga wersja jest dostępna. Tą druga możecie zobaczyć, jeśli dorwiecie wydany przez Image 209 zeszyt „Savage Dragon”. W nim to bowiem znalazło się miejsce na komiks stworzony przez Polaka, co można uznać za sukces przynajmniej takiej skali jak wygrane w Kurczakach i MFKiG. Sam komiks ma również bardzo uporządkowany i z dbałością zaplanowany układ kadrów na poszczególnych planszach, o który zapytałem Mazura:

ŁM: Taki podział planszy wynikał jedynie z wygody - oprócz pierwszej i ostatniej strony każda była podzielona na dwanaście takich samych kadrów.

W 2015 roku ukazało się ostatnie (jak dotychczas) wznowienie tego komiksu. Należy o nim napisać oddzielnie, gdyż jest ono zupełnie inne od pozostałych i naprawdę bogate w dodatki. Jest też limitowane do ilości 200 sztuk (ja mam 199 w kolejności). Co w nim jest takiego świetnego? Spójrzcie na okładkę. Przypomina wam coś? Nie, nie jest to kolejna odsłona WKKM, ale właśnie to kolekcja Hachette, była przyczynkiem do tego, by ją stworzyć. W środku natomiast mamy nie tylko bardzo długi wstęp, w którym Łazur przybliża nam całą genezę tego komiksu, ale i szereg innych drobiazgów. Jest więc szkicownik, w którym zobaczycie poszczególne wersje okładki, jest miniatura komiksu przygotowanego na rynek amerykański (próbowaliście skanować i konwertować jak radzi autor?), ale co najważniejsze są też dwie wersje tego komiksu. Pierwsza to standardowa i tradycyjna, aczkolwiek z dwoma dodatkowymi stronami, wersja w języku polskim, natomiast druga to forma flipbooka, który jest fajną ciekawostką dla fanów jego twórczości. Dla tych, którzy się pogubili w kolejnych wydaniach, Łukasz Mazur przygotował mini ściągę, czyli wykaz wszystkich dotychczasowych wydań „Ust pełnych śmierci”.



Czy więc wielokrotne wydawanie ośmiostronicowego komiksu, w którym nie ma przesadnie złożonych postaci czy ambitnych dialogów jest przerostem formy nad treścią? Myślę, że nie. Zabawa przy tym komiksie jest przednia, a fakt, jaki pomysł miał na niego Mazur, sprawia dodatkowo, że naprawdę fajnie się z nim zapoznać. Jeśli ktoś jest jeszcze fanem Larsena, to nie ma wyboru i musi go zakupić.

Ostatni z trójcy (de facto określony mianem 1,5) to komiks zatytułowany „Domek w środku lasu żywych trupów”. Jest to kolejny z projektów, który zdobył nagrodę. Po raz kolejny była to nagroda na „Kurczakach”, gdzie w 2016 roku wygrał on batalię na najlepszą okładkę i najlepszy komiks roku! Można napisać, że dominacja. Spierać się z wynikami nie chcę, ale „Głodny Jaś i Żarłoczna Małgosia” był komiksem równie nietuzinkowym, o czym pisałem TUTAJ.

Komiks Łazura natomiast zaskoczył mnie, gdyż był tym, czego się nie spodziewałem. Zanim zacząłem jego lekturę, przypuszczałem, że będzie to jakieś pomieszanie „rajstop” z horrorem. Po lekturze okazało się, że totalnie się pomyliłem. W komiksie biegają co prawda jakieś nagie stwory, ale cała historia to niemalże opowieść obyczajowa połączona z thrillerem. O tych skokach między gatunkami, ale też planach na przyszłość serii opowiada Łukasz Mazur:

ŁM: Robienie w kółko tego samego pewnie szybko by mi się znudziło, więc jest to jeden z powodów tej różnorodności. Ale tak naprawdę nie mam jakiegoś odgórnego założenia, że każda część ma być w zupełnie innym klimacie. „Planetę...” wymyśliłem, zanim jeszcze postanowiłem, że będzie to początek serii „Opowieści niestworzone” - na początku miała to być bzdurna historia o kolesiu, który zamienia się w rakietę i tyle. „Usta...” miały być jedynie hołdem dla Larsena i Fantomah, ale gdzieś w trakcie tworzenia stwierdziłem, że można w przyszłości połączyć wątki z obydwu komiksów. Stało się to w „Domku...”, którego historię wymyśliłem, zanim jeszcze zabrałem się za „Planetę”, ale udało tam się umieścić to i owo, tak żeby czytelnik znający poprzednie części mógł się łatwo zorientować, że to ten sam świat. Te trzy części to w zasadzie wstęp do całej historii, którą mniej więcej mam opracowaną - wiem, jak się skończy, wiem co ważnego, powinno się zadziać w trakcie, ale nie wiem, czy finalnie jeszcze usiądę i zrobię coś w tym kierunku. Powody są prozaiczne - ilość wolnego czasu i inne komiksowe projekty, w które w międzyczasie się zaangażowałem, a których nie ubywa. „Planeta”, „Usta” i „Domek” są o tyle dobre, że nawet gdybym już nic więcej w tym świecie nie zrobił, to można je spokojnie czytać czy jako luźną mini-serię czy osobno. Ruszając z kolejną częścią, która byłaby początkiem czegoś większego i bardziej spójnego, musiałbym liczyć się z tym, że nie ma ucieczki i trzeba historię doprowadzić do końca na łamach kolejnych zeszytów/albumów. A na razie nie jestem na to gotowy (łamane na nie chcę mi się). Mam pewne pomysły, które pozwoliłyby mi podejść do tematu z trochę innej strony, ale na tę chwilę nic nowego nie powstaje w uniwersum Fantomah i całej reszty. Co nie znaczy, że odpuszczam walkę o kolejne Złote Kurczaki - obecnie zarywam wieczory (a niebawem i noce), żeby do końca roku pojawiło się coś jeszcze. Jeśli się uda, to wraz ze scenarzystą Mateuszem Wiśniewskim, oddamy w ręce czytelników coś, co będzie solidnym kandydatem do czterech z pięciu statuetek Złotego Kurczaka.

O czym to komiks? Małżeństwo z młodym dzieckiem wyjeżdża na wakacje, gdzie zamiast cieszyć się wolnymi chwilami, które mogą ze sobą spędzić, to non stop się kłócą na oczach dziewczynki. Tego typu zdarzenie musi prowadzić to fatalnego zakończenia, ale jakiego dowiecie się po lekturze komiksu. „Domek” to zupełnie inna rzecz niż pozostałe dwie historie. Totalnie zaskakujący do tego stopnia, że w pewnej chwili można się zacząć zastanawiać, w jaki sposób jest z poprzednimi połączony. Epilog wyjaśnia wszystko i obiecuje wam, że będzie to wstrząsające. Komiks ten ma więc niejako dwie twarze. Jedna to ta obyczajowa, w której mowa jest o małżeńskich problemach (oczywiście odpowiednio przez Mazura przefiltrowanych) a druga to ta ujawniona w epilogu.

Ciekawie rozpisany scenariusz, który do samego końca ukrywa, co ma w zanadrzu, dobrze współgra z niezłymi rysunkami autora. Charakterystycznie uproszczonym kadrom przydałoby się nadanie kolorów, wówczas zyskałyby dodatkowego „cartoonowego” pazura. Tak czy siak, jest pod tym względem ok i nieważne, czy mamy do czynienia z kwadratowymi kadrami, pionowymi czy wręcz z całostonicową planszą. Jest dość minimalistycznie, ale też tak, że nie męczy oczu czytelnika, a wręcz odwrotnie, pozwala się cieszyć lekturą i wybijającym się na pierwszy plan scenariuszem.

Standardowo już, samo wydanie komiksu nie jest „normalne”. Zeszyt zapakowany jest w podstemplowaną kopertę, wraz z naklejkami, a w środku poza doskonale już znanym szkicownikiem, tym razem umieszczony został artykuł pewnej feministki. Artykuł, który pozwala inaczej spojrzeć na całą trylogię, ale też porządkuje pewne fakty.

„Opowieści niesamowite” stają się więc bardzo mocną pozycją na krajowym rynku i biorąc pod uwagę, to ile razy są one nagradzane, trochę dziwi, że mimo wszystko w środowisku komiksowym nie mówi się o nim za wiele. Recenzji próżno szukać, więc ogromne zdziwienie wzbudza fakt, że wygrywa on z bardziej medialnymi tytułami podczas MFKiG. Może warto wyjść poza ramy zinów i uderzyć do większego wydawcy? Może wówczas, zeszyty ukazywałby się częściej? Może jednak wówczas Mazur, mając nad sobą bat, straciłby swoją wenę twórczą i stał zwykłym wyrobnikiem? Ciężko powiedzieć, natomiast warto kibicować.

Na koniec zostawiłem sobie prawdziwą perełkę. Komiks, który powstał w 2015 roku i został wydany w ramach „Kolekcji Maszina”. Jego autorem co prawda nie był Łazur a Michał Rzecznik, ale i tak znajdzie się w tym tekście dla niego miejsce. Dlaczego? Dlatego, że to kur$%* komiks genialny w swojej prostocie i żal byłoby o nim nie wspomnieć. Sprawę ułatwia fakt, że Łukasz Mazur odpowiadał za skład tego komiksu, dzięki czemu mogę na siłę przypasować go (hłe hłe hłe) do tego wpisu.

Michał Rzecznik to osoba, która od zawsze związana była z grupą Maszin, i która ma na swoim już kilkanaście tytułów w tym epizod w „Jeźdźcach Valhalii”. Nic jednak nie przebije komiksu „Michał i Bartek bardzo źli policjanci”. Rzeczony komiks to zbiór kilkunastu luźnych epizodów pokazujących, że policja to skurw*$^&, ale w takim niezwykle humorystycznym wydaniu. Jeden, jak i drugi nie waha się użyć broni, nie jest im też obce znęcanie się nad podejrzanymi, a sposób, w jaki Rzecznik to pokazał, powoduje, że będziecie się tarzać ze śmiechu przez całe cztery i pół minuty czytania tego zeszytu. Nie ma znaczenia, że dowcipy niekiedy są głupie (takie śmieszą najbardziej), że puenty przewidywalne, a kreska do przesady minimalistyczna. Gwarantuje wam, że pomysłowość autora sprawi, że każdy epizod przyniesie wam taką samą radość jak poprzedni. Serio, czytałem i wyłem ze śmiechu z kolejnych absurdalnych zachowań stróżów prawa.



Jak już wspomniałem, kreska jest uproszczona i przywodząca na myśl „Tam, gdzie rosły mirabelki”, natomiast nie ma to najmniejszego znaczenia, gdyż zawarty w scenariuszu dowcip jest tym, na co zwrócić uwagę należy. Nie ma się zresztą, co więcej, rozpisywać, bo żadne słowa nie oddadzą tego, co czytelnik znajdzie w środku. Nie wierzycie? To jak wam napiszę, że jedna z historii opowiada o policjantach, którzy krzyczą „Panie Pilocie. Dziura w samolocie”, po czym zaczynają do niego strzelać, będziecie się śmiać? Jestem pewien, że nie. Jeśli jednak zobaczycie to samo w komiksie, radochy przyprawi wam mnóstwo. Możecie mi zaufać. Kupujcie, jeśli gdzieś traficie. Aha, chcecie wiedzieć, dlaczego to nie Łukasz Mazur go stworzył?

ŁM: Żeby stworzyć taki komiks jak „Michał i Bartek. Bardzo źli policjanci”, trzeba mieć przynajmniej szczyptę geniuszu - Michał Rzecznik ma nawet więcej niż to. Ja jestem jedynie średniej klasy rzemieślnikiem, więc cieszę się, że miałem szansę przynajmniej złożyć i wydać „Bardzo złych policjantów” pod szyldem AnTY.

I tym optymistycznym akcentem kończymy krótki przegląd części twórczości Łukasza Mazura. Czekając na kolejne odsłony jego serii (Łazur dawaj coś na Święta!) i „Usta pełne śmierci” w twardej oprawie, pozostaje nam sięgać po te komiksy, w których bierze on gościnny udział.


1 komentarz: