poniedziałek, 1 lipca 2019

(Recenzja) Fuse, Taiki Kawakami - Odrodzony jako galareta #1

Choć może się to wydać nieco dziwne, to rynek mangowy, czy ujmując rzecz nieco bardziej ogólnie, komiksowy w Polsce jest obecnie bardzo nasycony. Często można wręcz spotkać się ze stwierdzeniem, że rynek ten jest przesycony. Żeby więc znaleźć swoje grono odbiorców, trzeba się mocno postarać. Dróg ku temu jest kilka. Można wydać tytuł kultowy vide np. Akira, można wydać mangę uznanego twórcy jak np. czyni to Waneko publikując dzieła Osamu Tezuki, w końcu trzecia droga - można zaryzykować i postawić na niestandardowy, oryginalny tytuł. To trzecie rozwiązanie niesie za sobą największe ryzyko, gdyż światek może po prostu nie przetrawić tytułu i go nie kupić. Tą ostatnią ścieżką podążyło ostatnio wydawnictwo J.P.F, publikując „Odrodzonego jako galaretę”. Czy ryzyko się opłaciło?


Na to pytanie nie odpowiem, bo nie wiem, jakie są wyniki sprzedażowe. Mogę za to napisać, czy w mojej opinii było warto i czy manga, której autorem jest Fuse (scenariusz) oraz Taiki Kawakami (rysunki) jest godna uwagi. Na początek słowo wyjaśnienia, że tytuł ten pierwotnie publikowany był w Internecie jako tzw. light novel, ale doczekał się też wersji anime. Zresztą tekstowej wersji historii z tego świata nie zabrakło również w mandze, gdyż na samym końcu jest kilkanaście stron nigdzie wcześniej niepublikowanej powieści. Rzadko się coś takiego zdarza, więc tym bardziej warto to zauważyć.



Ok, już na początku podkreślam, że rzeczona manga jest tak samo dziwna, jak jej tytuł. Ten oddaje w pełni ducha i charakter tej publikacji i przy pierwszym z nią zetknięciu można zadać egzystencjalne pytanie WTF?! I jeśli myślicie, że ta galareta to jakiś przypadek tudzież przydomek głównego bohatera to się mylicie. To naprawdę manga o człowieku, który odradza się po śmierci jako zwykła, pieprzona, galareta! Zastanawiacie się może, jak taki osobnik może wyglądać? A graliście kiedykolwiek w kultowego jrpg-a Dragon Quest? Jeśli tak to zapewne kojarzycie jednego z monsterów, takiego niebieskiego podkasującego „cosia”? To właśnie tak wygląda główny bohater recenzowanej mangi. No dobra, ale jak można stworzyć mangę o kimś takim? Ano można i wychodzi to ciekawie, tym bardziej że nasz bohater ma moc przechwytywania różnego rodzaju zdolności, może zmieniać swój wygląd, zabijać wrogów itp. Wszystkie te umiejętności „kradnie” od przeciwników, z którymi przyszło mu się mierzyć i, których pokonał. I tak oto nasza galareta ma zadatki na niepokonanego wojownika służącemu potrzebującym. No i właśnie tego typu zmagania obserwujemy w pierwszym tomie serii.

Serii, która od początku obfituje w mnóstwo akcji i z miejsca porywa czytelnika w wir wydarzeń. To nie jest tak, jak często widać w debiutanckich odsłonach jakiejś serii, że mamy tylko zaczątek. Tu od początku dzieje się bardzo dużo i całość jest niezwykle specyficzna. Miejscami ciężko to wszystko ogarnąć. W odnalezieniu się w tej wykręconej historii pomoże zapewne umiejętność grania w japońskie gry, ze szczególnym uwzględnieniem właśnie jrpgów. Mam wrażenie, że autor bardzo mocno inspirował się klasycznymi produkcjami z tego gatunku, czyniąc „Odrodzonego...” taką mangową odpowiedzią na te gry. Zdobywanie umiejętności, rozwój czy sami bohaterowie, to wszystko może przywodzić na myśl to, co znajdujemy w japońskich produkcjach. Ten gejmingowy sznyt połączony został tutaj z ogromną dawką fantasy, tworząc spektakularne połączenie, które jednak powinno się jeszcze bardziej rozkręcić, aby zdobyć serca szerokiego grona odbiorców. W pierwszym tomie jak już wspomniałem dzieje się bardzo dużo, ale z drugiej strony jest trochę tak, że do końca nie wiemy, o co chodzi, w jakim kierunku potoczy się dalej akcja i co z tego dalej wyniknie. Już teraz mogę więc zdradzić, że z jednoznaczną opinią o tym tytule należy się wstrzymać przynajmniej do drugiego tomu.



Akcja to jedno, ale to też tytuł niezwykle lekki, bardzo humorystyczny i taki, którego nie należy brać na poważnie. To bardzo rozrywkowa manga więc poszukujący poważniejszych klimatów mogą się w niej nie odnaleźć. Całość jest bowiem pomyślana dla nastoletnich chłopaków więc i tzw. stare konie się będą zaczytywać (hehe). Przyznać trzeba, że autor bardzo zręcznie porusza się po nieco utartych schematach i wybiera z nich to, co najciekawsze, konstruując swoją opowieść. Są tu więc krasnoludy, są walki na miecze, są dziwne polityczne układy, w końcu są piękne dziewczyny (cóż za harem w pierwszym tomie...). Czyli wszystko to, czego potrzeba w rozrywkowym komiksie akcji.

A co z rysunkami? Otóż początek nie zwiastuje niczego dobrego, kadry są bowiem bardzo proste, puste i nieciekawe. Szybko jednak okazuje się, że to celowe działanie i tzw. cisza przed burzą. Mają one służyć konkretnemu celowi i jak już go odkryjemy, to wówczas docenimy. Im dalej jednak w las tym jest lepiej i choć w kresce da się odczuć, że to raczej komiks dla młodszych to jednak mamy tu sporo dobrych momentów, również tych dwuznacznych. To, co ciekawe to na pewno efektowne oddanie charakterów poszczególnych ras. I znów nie ma tu może oryginalności, ale jest bardzo przyzwoity wyrób, który ogląda się z przyjemnością.



Czy więc jest to tytuł, który zwojuje rynek? Tego nie wiem, z moją opinią końcową również wstrzymam się do kolejnej części. Na chwilę obecną plus dla wydawnictwa za podjęcie ryzyka. Czy się opłaci? Zobaczymy wkrótce.

2 komentarze:

  1. Historia brzmi całkiem ciekawie. W wolnym czasie na pewno to zobaczę.

    OdpowiedzUsuń
  2. Uwielbiam tego bloga. Zawsze znajduję tu świetne wpisy.

    OdpowiedzUsuń