wtorek, 26 sierpnia 2014

(Kilka słów na temat...) The Lho La Tragedy: Beginning of the End

Rok 1989 przyniósł jedną z największych (jeśli nie największą) tragedii w historii polskiego himalaizmu. Wówczas to śnieżna lawina zabrała ze sobą sześciu Polaków, z których uratował się tylko jeden. Wydarzeniu temu poświęcony jest komiks, opublikowany w czterdziestym numerze magazynu Alpinist.








Komiks stworzyła na zlecenie redakcji magazynu dwójka Polaków: Jerzy Porębski i odpowiadająca za rysunki Ewa Łabaj oraz Bernadette McDonald. Na ośmiu stronach prezentują oni historię podróży himalaistów na szczyt Mount Everest. Komiks wydany został w angielskiej wersji językowej, ale miał on ukazać się również (wraz z Lodowymi Wojownikami) na rynku francuskim. Niestety brak jest wersji polskiej i nic nie wskazuje na to, aby sytuacja ta miała ulec zmianie.

Zapraszam w podróż z polskimi himalaistami na "dach świata". Wyprawa ilustrowana jest planszami z komiksu traktującego o wydarzeniach, które miały miejsce na przełęczy Lho La.

Cała historia ma swój początek, gdy Eugeniusz Chrobak wpada na pomysł zdobycia "dachu świata", czyli góry Mount Everest. Swoim pomysłem zaraża on kilku innych wyśmienitych himalaistów, którzy wspólnie z jednym debiutantem postanawiają wyruszyć na „Górę Gór”. W składzie, który wówczas się uformował znaleźli się m.in.: Eugeniusz Chrobak, Andrzej „Zyga”, „Dziadek” Heinrich, Artur Hajzer oraz debiutant i główny bohater historii Andrzej Marciniak. Poza nimi do grupy dołączyło kilku cudzoziemców w tym znakomity Carlos Carsolio (to ten himalaista, który jako ostatni widział żywą Wandę Rutkiewicz).


Taki dośwadczony team wyruszył w podróż. Jej celem było pokonanie „jugosłowiańskiej” drogi na Mount Everest, która jest trudna technicznie i niezwykle długa, co uniemożliwia wejście w stylu alpejskim. Trzy pierwsze próby ataków szczytowych zakończyły się fiaskiem. Marciniakowi poszło jednak lepiej i 24 maja 1989 roku wraz z Chrobakiem zdobywa on szczyt. Po krótkiej wizycie na "dachu ziemi", wyruszają oni w drogę powrotną, która jak powszechnie wiadomo jest jeszcze trudniejsza (następuje wówczas więcej wypadków niż przy wejściu) niż zdobycie szczytu. Początkowo nic nie wskazywało na to, że himalaistom mogłoby grozić jakieś niebezpieczeństwo. Bez trudu – po kilku godzinach zejścia – dotarli oni nad ranem do obozu V. Tam czekali na nich koledzy, którzy asekurowali ich atak szczytowy. W grupie tej byli Mirosław Dąsala, Mirosław Gardzielewski, Wacław Otręby oraz wspomniany już wcześniej Heinrich.

Wówczas też zaczęły się poważne problemy, gdy nagle załamała się pogoda, a w góry dotarł monsun. Licząc na poprawę aury, grupa postanowiła przeczekać jeden dzień w obozie V. Niestety z racji, że niewiele wskazywało na poprawę pogody, kolejnego dnia uznali oni, że za wszelką cenę muszą zejść do obozu położonego niżej. Zejście, a właściwie brnięcie w wysokim śniegu, szło bardzo wolno i ostatecznie  przegrali oni wyścig z czasem.. 50 metrów od przełęczy całą szóstkę zmiotła kilkaset metrów niżej śnieżna lawina.

Tak o tym zdarzeniu piszę we wspomnieniach Marciniak:
– W pewnym momencie, gdy Gardziel zrównał się z Wackiem – pamiętam dobrze, bo aż się zdziwiłem, co jest grane – śnieg jakby się podniósł przede mną i utworzył jakby falę, która zaczęła błyskawicznie zsuwać się w dół i pochłaniać wszystko po drodze. Pomyślałem – no to już koniec. Lawina. Ocknąłem się na dole u podstawy ściany. Starałem się zorientować, kto gdzie leży zasypany w śniegu i ujrzałem z tyłu Gienka i Falca, który był lekko uniesiony na linie. Krwawiłem. Bolała mnie szczęka. Wszyscy trzej byliśmy na powierzchni śniegu. Nie widziałem pozostałych. Z lawiną przelecieliśmy 200 – 300 metrów. Zobaczyłem ruszającą się rękę. Chciałem do niej dotrzeć, ale nie mogłem ustać na nogach. Mogłem tylko zsuwać się po śniegu. Po drodze natrafiłem na wystające buty Wacka. Jednocześnie zobaczyłem, że wraz ze wspomnianą ręką wystaje głowa. (…) Musiałem przede wszystkim zająć się tymi, którzy byli zasypani. Zrzuciłem raki, uprząż, rękawiczki i zabrałem się do odkopywania Wacka. Odkopałem go spod śniegu, był jeszcze ciepły, wydawało mi się, że oddycha. W tym czasie Zyga – to była jego ręka i głowa – dojrzał mnie i zaczął wzywać pomocy. W tej ciszy jego głos był straszliwie dramatyczny. Dotarłem do niego. (…) Odkopałem go, ale on krzyczał dalej, abym go odkopał. Nie wiedziałem, jak mu pomóc. Śnieg już go nie krępował, więc przykryłem go kurtką puchową i zacząłem się rozglądać za Gardzielem. Znowu zobaczyłem wystającą ze śniegu rękę. To musiał być on. Odkopałem mu twarz spod śniegu, była sina, nienaturalnie wykrzywiona. Nie żył.

Jak ogromna jest siła spadającej lawiny śnieżnej mieliśmy okazję przekonać się całkiem niedawno, gdy również pod Everestem zginęło w niej kilkunastu Szerpów. Z sześcioosobowej grupy Polaków zejście lawiny przeżyła trójka. Niestety Heinrich zmarł w czasie wykopywania go przez (będącego w najlepszej formie) Marciniaka, a Chrobak nie przeżył nocy. Żywy pozostał więc tylko najmłodszy członek załogi. Ogromnym szczęściem dla niego było to, że w całej zamieci udało mu się odnaleźć radiotelefon, za pomocą którego powiadomił pozostałych w bazie kolegów o tym co spotkało grupę.


Osamotniony Marciniak miał przed sobą noc, którą przeżył dzięki wykopaniu spod białego puchu najpotrzebniejszych rzeczy takich jak śpiwór, karimata czy folia termoaktywna. Nad ranem zmarł Chrobak, a Marciniak postanowił ruszyć w dół. Prawdziwym cudem było to, że zdołał on odnaleźć namiot, w którym mógł się skryć, co jednak okupił śnieżną ślepotą, która pozbawiła go wzroku. Dodatkowo jeszcze miał on połamane żebra i wybite zęby co obrazuje w jak ciężkiej sytuacji się znalazł.

Obolały czekał na pomoc w namiocie, która jednak ze względu na tragiczną pogodę nie nadchodziła. Podejmowane przez wiele grup próby ratunku, kończyły się porażką, gdyż przejście na przełęcz było niedostępne. I gdy wydawało się, że i Marciniak zostanie w Himalajach na zawsze, do akcji wkroczył Hajzer. Z ogromnym zapałem zabrał się on za szukanie rozwiązania, co było sprawą tym trudniejszą, że komunistyczne władze Polski, miały na głowie walkę o przetrwanie, a nie ratunek „jakiemuś himalaiście”. Więcej zrozumienia okazali inni. Do walki o życie Polaka włączyli się ambasadorowie m.in. Stanów Zjednoczonych, Indii czy Rosji. Swoje dołożyła też postać legenda himalaizmu, kronikarka wejść na Everest Elizabeth Hawley. Niestety kolejne wysiłki nie przynosiły rezultatów i coraz więcej wskazywało na to, że Marciniakowi nie uda się pomóc. Wtedy do akcji ratunkowej (dość niespodziewanie) dołączyły władze chińskie, które pomimo swoich problemów (protesty studenckie zakończone masakrą na placu Tian'anmen) wsparły Amerykanów, zezwalając na dotarcie do bazy od strony Chin, a także udostępniając samochód do transportu. Początkowo plan był inny, gdyż do pomocy chciano wykorzystać helikopter jednak ostatecznie nie udało się go zrealizować.


W końcu, w nocy z 29/30 ciężarówka z Kathamndu ruszyła na pomoc. Ekipa ratunkowa była zacna, gdyż poza Hajzerem znaleźli się w niej Robert Hall (sam później zginął w Himalajach), Gary Ball i Agg Zambu Sherpa. Podróż do Lho La zajęła im 55 godzin! Można powiedzieć, że do rannego Marciniaka dotarli w ostatniej chwili. Zastali go w momencie, gdy ten okropnie poranionymi palcami zakładał buty i raki, szykując się do samotnej (utracił wiarę w ratunek) walki o życie. O jego woli przetrwania może świadczyć fakt, że mimo ran i utraty sił (nie jadł i nie pił w końcu od dwóch dni), zachował przytomność umysłu. Nie chcąc ponownie stracić wzroku, zrobił on prowizoryczne okulary z opakowań po lekach, które miały choć trochę chronić źrenice od zdradzieckiego światła.

Ostatecznie Marciniaka udało się uratować i na chwilę oszukał on swoje przeznaczenie. Po tym wydarzeniu na wiele lat porzucił Himalaje i wspinaczkę w ogóle. W 1996 roku Marciniak powrócił jednak do niej, biorąc udział w wyprawie nową drogą na Anapurnę. Śmierć upomniała się po niego po raz kolejny – tym razem skutecznie – 7 sierpnia 2009 roku, kiedy to zginął on na stosunkowo łatwej trasie w Tatrach. 


ps. oto co w swoim pamiętniku wpisał podczas wyprawy jeden z tragicznie zmarłych członków załogi Mirosław Dąsal: 

Idę, teraz już na pewno po raz ostatni, lecz dokąd, dokąd idę – do końca nie wiem. Chciałbym wiedzieć, a nie wiem! Tak daleko i ten brak pewności. A może właśnie tak to już jest? Chociaż nie, to bym wiedział. Więc może to już pora…?
Śmierć pięciu członków wyprawy na Mount Everest na przełęczy Lho La była największą tragedią w historii polskiego himalaizmu i początkiem końca jego złotej ery. Akcja ratunkowa była jedną z niewielu udanych w Himalajach.
Źródła i cytaty:





Komiksowe plansze (udostępnione za darmo) zaczerpnięto ze strony:





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz