W ostatnich tygodniach fani szlamu i czytelnicy, którzy sięgają po twórczość Łukasza Kowalczuka, nie mieli bynajmniej powodów do narzekań. Kilka tytułów tego autora miało swoją premierę, a następne są już w zaawansowanych planach. Po nawiązaniu współpracy Kowalczuka ze Słowobrazem możemy liczyć, że szlamu nam nie zabraknie.
Najnowsza pozycja, która raduje oczy polskich czytelników to zbiorcze wydanie dwóch publikacji stworzonych w kooperacji z zagranicznymi autorami. „Red Erwank”, przy którym Kowalczuk pracował razem z Jackiem Teagle'em oraz „Strike Team: Code Name: Diamond Force” po polsku zwane po prostu „Za późno, by przebaczyć”, przy którym to tytule współpracował z kolei z Michaelem Tannerem.
Polski zbiorek liczy sobie 66 stron i poza samymi historiami czytelnicy znajdą w nim również okładki zagranicznych wydań, a także dwa wywiady przeprowadzone przez „Polskiego Króla Szlamu” z artystami, z którymi współpracował przy produkcji tych komiksów. Bardzo fajny dodatek, który przybliża, może nieco mniej znane (w środowisku polskich czytelników) nazwiska. Dodatki te są cenne, tym bardziej że Kowalczuk z komiksem tym wychodzi poza różnego rodzaju konwenty i zloty, stając się bardziej dostępny również „szarym czytelnikom”. Komiks ten trafił do szerszej dystrybucji i liczniejszej ilości księgarń. Wydawnictwo to można zakupić nie tylko w sklepie gildii, ale też w niektórych dyskontach książkowych czy firmowym sklepie PWN. To, co mogę w tym miejscu delikatnie skrytykować to bardzo surowa oprawa tych wywiadów, tj. brak większej ilości rysunków czy zdjęć go ilustrujących. Tego typu goły tekst pasuje do zinowego formatu, ale przy oficjalnym wydawnictwie według mnie warto byłoby pokusić się o dodanie do niego próbek umiejętności rozmówców. Taki szczegół do przyczepienia się.
Wracając jednak do samego komiksu, to jako pierwsza przedstawiona została historia „Za późno, by przebaczyć”. Za rysunki odpowiada tutaj Kowalczuk, natomiast scenariuszem zajął się Tanner. I co tu dużo pisać, od razu da się odczuć, że nie jest to praca, która wyszła spod ręki Kowalczuka, natomiast absolutnie nie jest to zarzut w stronę scenarzysty. Historia ta jest po prostu nieco inna od tego, do czego przyzwyczaił nas Łukasz. To nadal jest pulpowa historia, aczkolwiek ze zdecydowanie mniejszą ilością szlamu w szlamie. Są tu grupy ninja, jest też trio wyszkolonych, nazwijmy rzecz umownie, komandosów, ale nie ma dziwnych stworów, postaci żywcem wyjętych z gier komputerowych czy szlamowych figurek. Sama opowieść też jest w nieco w innym klimacie. O inspiracjach scenarzysty nie ma się co rozpisywać, bo przeciętnemu Kowalskiemu, niesiedzącemu w klimacie i tak niewiele to powie, aczkolwiek jeśli miałbym to w jakiś obrazowy sposób przenieść na polski grunt, przywołałbym seriale emitowane na nieśmiertelnym kanale Polonia 1 w stylu tych wszystkich „Drużyn A”, „Magnum” czy seriali i filmów pokroju „Miami Vice”. Tak, wiem, że to nie o takie inspiracje chodziło autorom, ale czytelnicy w wieku 30 i więcej lat najszybciej skojarzą, o czym piszę i czego mogą się spodziewać. Komiks opowiada historię porwania, a następnie próby odbicia z rąk porywaczy pewnej ważnej dla wysoko postawionej persony dziewczyny. Wykonania tej misji podejmuje się wspomniane wcześniej trio, a że są to postaci niedające sobie w kasze dmuchać, to rozpierducha jest tu totalna. I jak to we wspomnianych wcześniej serialach nie ma tu miejsca na specjalne zagłębianie się w rys psychologiczny danych bohaterów czy opowiadanie ich historii. Całość ma być jak najbardziej wybuchowa z ogromną dawką akcji i całkiem nieprawdopodobna, także zapomnijcie o przesadnym realizmie. Nie w tym bowiem rzecz.
Jeśli odnajdujecie się w takiej koncepcji, to będzie to historia, która przypadnie wam do gustu i przy czytaniu której zapomnicie o niekiedy niezbyt wyszukanych dialogach czy nieprawdopodobnych seriach zdarzeń. To pierwsze wpisuje się bowiem w pulpowe założenie tej historii, a to drugie sprawia, że czytelnik ma się przy czym bawić. Komiks ten jest niezwykle dynamiczny i mija równie szybko, jak kolejny odcinek przygód Murdocka, B.J. Baracusa i reszty ferajny. I tak samo, jak w wypadku tego kultowego serialu bardzo szybko zapominamy poszczególnych bohaterów, natomiast w głowie na długo zostają pozytywne wrażenia i emocje związane z tą produkcją. To bardzo pożądana zaleta przy tego typu historiach jest dostrzegalna również w tym wypadku. Kilka dni po lekturze nie pamiętam może, kim dokładnie był główny antagonista naszego trio, natomiast nadal wspominam sporą radość, jaką czerpałem z tej historii. Można więc rzec, że scenarzysta wywiązał się ze swojego zadania. A jak jest w wypadku Kowalczuka? Cóż, jeśli przeczytaliście już wiele historii Łukasza, na pewno domyślacie się czego się po nim spodziewać. Ale wiecie co? Tym komiksem pokazuje on, że nadal potrafi zaskoczyć. Rysownik doskonale wczuł się w ten filmowy klimat historii i choć nadal jest to jego styl, to w tym wypadku nieco zmodyfikowany i hmm... bardziej realistyczny, jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało. Od czasu do czasu daje sobie miejsce na poluzowanie lejców i serwuje nam sceny gore, ale przez większość tego komiksu trzyma się on pewnych ram i przygotowane przez niego kadry są mocno filmowe, dynamiczne i wykorzystujące motywy z hollywoodzkich blockbusterów czy filmów klasy „B” jak wyskakujące motorówki. Całość naprawdę jest podana w bardzo zgrabny sposób, przez co jest to komiks wyróżniający się w portfolio autora. I dla osób, które były na spotkaniu z autorem podczas MFKiG odpowiadam. Tak, Kowalczuk narysował ten cholerny jacht i nie wyszło to wcale tak najgorzej. Jak więc widać Łukasz ma jeszcze spore zapasy umiejętności, co z pewnością przyda się w przyszłości, biorąc pod uwagę liczbę projektów, przy których bierze on udział. Jedyny zarzut, jaki mam do obydwu zresztą komiksów to fakt, że są one pozbawione kolorów. Styl Kowalczuka i jego komiksów jest idealnie skrojony pod ukazanie ich w pełnej palecie barw. Te w czerni i bieli tracą nieco na głębi, stając się po części płaskie. Najlepiej można to zauważyć, spoglądając na dwie kolorowe okładki. Jestem przekonany, że w wersji full kolor obydwa komiksy wyglądałyby jeszcze lepiej i zyskały tylko na klimacie.
Drugim z prezentowanych komiksów jest „Rad Erwank”, przy którym zamieniła się (w stosunku do pierwszej historii) rola Kowalczuka, tzn. jest on odpowiedzialny za scenariusz, natomiast za stronę graficzną odpowiada ktoś innym, a tym „kimś” jest Jack Teagle. Podczas ostatniego festiwalu w Łodzi, Kowalczuk sprzedawał próbki tej historii, chcąc zachęcić tym samym do wsparcia crowdfundingowej zbiórki na ten komiks. Pierwsze kilka stron historii rozeszło się w okamgnieniu, więc wnioskować można, że opowieść ta ma spory potencjał. Czy po lekturze całości można napisać, że został on wykorzystany w pełni? Jeśli przy pierwszej historii można było stwierdzić, że nie jest to do końca szlamowa historia Kowalczuka, tak w tym wypadku nie ma najmniejszych problemów ze zgadnięciem, kto jest scenarzystą komiksu. Dziwna planeta, jeszcze dziwniejsze postaci, obce rasy, i główny bohater będący zapijaczoną szują. Szlam i punk rock pełną gębą. Napadnięte przez najeźdźców Burg City potrzebuje — i to bardzo szybko — bohatera. Wojownika, który pomoże uratować planetę właśnie wtedy, gdy wszystkie inne środki zawiodły. W komiksie nie powinno być problemu ze znalezieniem takowego prawda? Co, jeśli najlepszy i jedyny kandydat popadł w alkoholizm po tym, gdy zrzucono go z piedestału wówczas, gdy stał się zbędny? No właśnie tu się sprawa komplikuje, gdyż zanim w ogóle dojdzie do batalii z obcymi, to wypadałoby w ogóle dojść do siebie i przede wszystkim wytrzeźwieć. Nie będę wam zdradzał, co było dalej, jak potoczyły się losy tego super(?)bohatera i czy wyszedł on z nałogu, bo to po prostu należy przeczytać.
Kowalczuk po raz kolejny daje się poznać jako świetny scenarzysta komiksów pulpowych, którym głównym zadaniem ma być dostarczanie radości z czytania. Dodatkowo jeszcze historia ta zaskakuje na każdym kroku i to dosłownie. W historii tej nie brakuje bowiem kilku zwrotów akcji czy nietypowych elementów co powoduje, że od początku do końca czytamy go z zapartym tchem, a i tak nie jesteśmy na pewne atrakcje przygotowani. Poza mnóstwem akcji, najdziwniejszych pomysłów i wykręconych patentów jest też m.in. pewien wątek hmm...obyczajowy, wprowadzający jednocześnie dodatkowy komizm do całej historii. Jak to u Kowalczuka mnóstwo tu wybuchów, walki wręcz i najdziwniejszych potworów, ale też delikatnych nawiązań do popkultury. Mamy więc cały zbiór tego, z czego słynie autor.
I tak naprawdę nie ma znaczenia, że jego wizję graficznie przedstawia nie on sam, bo z Jackiem Teagle'em Kowalczuk dogaduje się wyśmienicie i obydwaj nadają na tych samych falach. Dzięki temu cała historia jest niezwykle spójna, a scenariusz i rysunek tworzą połączenie niezwykle naturalne. Teagle ma niesamowitą wyobraźnię, dzięki czemu obserwujemy doprawdy różnorodne postaci i elektryzujące kadry. Każdy z nich wypełniony jest po brzegi efektami specjalnymi, nie zostaje na nich nawet milimetr wolnego miejsca, więc siłą rzeczy dziać się na nich musi sporo. I tak de facto jest, a że sposób kadrowania również daleki jest od klasyki, to cała lektura mija nam błyskawicznie. Autorzy nie idą tu na żaden kompromis i jeśli na kadrze ma być widać totalną rozpierduchę, tak rzeczywiście jest. Nie oszczędzają oni wówczas nawet ogromnych budynków i ludzi w nich przebywających. Ten karykaturalny i przerysowany styl Anglika świetnie pasuje to szlamowego scenariusza Polaka. Obydwa elementy tak dobrze ze sobą współpracują, że liczę na kolejne ich wspólne, może nieco dłuższe projekty.
Według mnie ten zbiór dwóch szlamowych historii jest rzeczą świetną. Czy natomiast jest to komiks, który trafi do wszystkich? Pewnie nie, o czym wspominam przy niemalże każdej okazji recenzowania twórczości Kowalczuka. Zarówno jego kreskę, mocno surową i pozbawioną obiektywnego piękna, jak i specyficzny i oryginalny sposób prowadzenia akcji trzeba lubić, żeby się nim cieszyć. Ci, którzy na wstępie odrzucą, któryś z tych elementów zapewne będą narzekać na uproszczenia czy właśnie charakterystyczne rysunki Kowalczuka. Czy w takim wypadku sprawę uratuje fakt, że komiksy powstawały we współpracy z innymi artystami? Po części pewnie tak, bo pierwsza z historii w pewien sposób odległa jest od tego, co prezentuje autor na co dzień. Wartością samą w sobie jest zresztą możliwość przyjrzenia się z bliska współpracy polskiego komiksiarza z twórcami spoza naszego kręgu, co w końcu nie jest przecież tak częste. Ja przy tej pulpie bawiłem się świetnie, pamiętając jednocześnie, że są to komiksy dla wybranych.
ps. recenzja na podstawie wersji papierowej heh
Za późno, by przebaczyć & Rad Erwank
Scenarzysta: Łukasz Kowalczuk, Michael Tanner
Ilustrator: Łukasz Kowalczuk, Jack Teagle
Wydawnictwo: Łukasz Kowalczuk Przedstawia, OMG! Wytwórnia Słowobrazu
Format: 150x210 mm
Liczba stron: 68
Oprawa: miękka
Papier: offsetowy
Druk:cz.-b.
ISBN-13: 9788394411039
Data publikacji: 23 marzec 2018 r.
Cena: 36 zł
Tekst opublikowano również na portalu paradoks.net.pl
świetny wpis ;)
OdpowiedzUsuńBardzo podoba mi się ten blog. Jestem pod wrażeniem.
OdpowiedzUsuń