Zapraszam do lektury.
1) W przyszłym roku „Torii” świętować będzie swoje dziesięciolecie, jest to chyba dobry czas na podsumowanie dotychczasowej działalności. Proszę zatem przypomnieć czytelnikom jak zaczęła się Pani przygoda z czasopismem? Skąd wziął się pomysł, jakie początkowe trudności do dziś Pani pamięta?
Adrianna Wosińska: Pomysł zrodził się, kiedy robiłam tłumaczenia książek o Japonii („Yoshiwara, miasto zmysłów”, „Harakiri” oraz „Kokoro” – akurat ta książka nigdy się nie ukazała) dla wydawnictwa Diamond Books. Istniało wówczas na rynku kilka czasopism związanych ze sztukami walki (w tym wydawane właśnie przez DB), więc przyszło nam do głowy, by stworzyć analogiczny magazyn, ale o samej Japonii. Skrzyknęłam grupę znajomych, którzy zgodzili się napisać krótkie artykuły, do tego doszło parę tekstów nadesłanych przez innych współpracowników Diamond Books – i tak powstał pierwszy numer. Mimo iż nie miał żadnej porządnej dystrybucji (nawet nie myśleliśmy o empiku ani o kioskach) – wszystko szło przez internet, zaprzyjaźnione księgarnie i wydarzenia (konwenty, pokazy sztuk walki, dni kultury japońskiej itd.) – cały nakład wyprzedał się „na pniu”. Zrobiliśmy dodruk – to samo. Od chwili powstania numeru zrobiliśmy chyba z 10 dodruków, sama dokładnie nie wiem. Aktualnie ten numer jest dostępny w formie ebooka, więc już nie ma problemów z dostępnością.
Wracając jednak do początków czasopisma: skoro było tak wielkie zainteresowanie, chciałam pociągnąć projekt w miarę regularnie (wtedy myślałam o cyklu półrocznym). Wydawca jednak traktował to jako projekt poboczny, tworzony wtedy, kiedy akurat są wolniejsze terminy, w związku z czym poprosiłam o możliwość przeniesienia magazynu do innego wydawnictwa, rzecz jasna utrzymując współpracę z Diamondem. Dostałam zielone światło, więc zwróciłam się do wydawnictwa Waneko, które oprócz wydawania mang duży nacisk kładło na promowanie kultury japońskiej w Polsce. Sama wtedy miałam dobrą pracę na uniwersytecie, więc w ogóle nie myślałam o założeniu firmy – tworzenie „Torii” było dla mnie raczej hobby. W każdym razie Waneko chętnie się zgodziło i tak powstały dwa kolejne numery, już tym razem klejone, a nie szyte, ale nadal biało-czarne; miały też więcej stron (pierwszy numer miał 66 stron, od drugiego mamy 84 strony). A potem znów wzięły górę moje fantazje o ciągłym ulepszaniu pisma, zamarzyły mi się kolorowe strony i porządna dystrybucja – co wiązało się ze sporym ryzykiem finansowym. Waneko ze zrozumiałych względów miało przed tym opory, więc w końcu założyłam po prostu własne wydawnictwo, żeby robić wszystko po swojemu i całe ryzyko brać na siebie. Trochę to było karkołomne przedsięwzięcie, bo wszystko przygotowywałam tuż po urodzeniu dziecka (pamiętam, że z załatwianiem formalności musiałam się wbić pomiędzy karmieniami córki – karmiłam ją, zostawiałam ją z mężem, leciałam do urzędu, po czym pędem wracałam na kolejne karmienie) – ale w końcu się udało i z czasem z hobby oraz zajęcia pobocznego (na uniwersytecie pracowałam do końca 2012 roku) prowadzenie wydawnictwa stało się moją pracą zawodową.
Jeśli chodzi o trudności, to już częściowo były wcześniej wspomniane: najpierw przekonywanie wydawców do swojej wizji, potem godzenie życia prywatnego z zawodowym. Oprócz tego było wszystko to, z czym zmaga się każdy początkujący przedsiębiorca: ocenianie zapotrzebowania na produkt, kalkulacje, pozyskiwanie kontrahentów. Niektóre pomysły weryfikuje życie, np. klejony grzbiet jest super i ładnie wygląda na półce (magazyn można wówczas stawiać, nie trzeba go kłaść; na grzbiecie można umieścić numer, tak by łatwo było znaleźć kolejne wydanie) – ale niestety okazało się, że to rozwiązanie nie sprawdza się, kiedy czasopismo sprzedawane jest w empiku. Wielokrotne przeglądanie (do czego każdy kupujący ma pełne prawo) sprawia, że kartki zaczynają z czasem latać – nie wspominając o tym, że niektórzy mają zwyczaj rozginać kartki. W szytym magazynie można to robić do woli, można nawet rozgiąć strony o 360 stopni i nic się nie stanie – czego nie można powiedzieć o klejonym. Kilka razy zmienialiśmy też drukarnię – wiadomo, by uzyskać jak najlepszą jakość przy jak najniższej cenie.
Debiut Torii #1 na Dniach Kultury Japońskiej w Bydgoszczy w marcu 2008 roku. Obok „wystawiał się” Marcin Bruczkowski. :) |
2) Zawsze chciałem zapytać o nazwę magazynu. Dlaczego akurat „Torii”?
Nazwę wymyślił pierwszy wydawca, czyli szef wydawnictwa Diamond Books. Miało być japońsko, ale bez sztampy w rodzaju „sakura”. Oczywiście dywagowaliśmy na temat propagowania haseł w rodzaju „twoje wrota do Japonii”, ale ostatecznie życie wykazało, że najprostsze jest najlepsze – stąd aktualnie nieoficjalny podtytuł „Torii” brzmi „Magazyn totalnie o Japonii”. Podobnie zresztą było z logotypem – idea bramy pobudza wyobraźnię grafika co do loga, ale okazało się, że to pierwotne bywało odczytywane jako „TORIL”, więc też musieliśmy je zmienić. Ot, kaizen.
3) Na przestrzeni lat magazyn bardzo się zmieniał m.in. doszły kolorowe strony, zmieniono grzbiet. Niezmienne pozostaje natomiast to, że od początku jest to kwartalnik. Uważnie słuchacie również uwag czytelników przekazywanych czy to w recenzjach, czy ankietach. Chyba nie pomylę się, twierdząc, że bardzo liczycie się z ich zdaniem i to trochę za ich sprawą następują te zmiany?
Oczywiście, że słuchamy. Wiem, że to banał, ale taka jest prawda – bez Czytelników nie ma czasopisma. Zresztą czasem robię małe rozeznanie zupełnie innymi drogami: czytam różne wspomnienia i opinie osób, które były w Japonii, a które nie miały i nie mają z nią większej styczności – zwracam uwagę na to, co ich zainteresowało, co zaintrygowało, czego nie rozumieli. Zajmując się cały czas jednym tematem bardzo łatwo jest stracić szersze spojrzenie, spojrzenie laika – nasi Czytelnicy nie sięgają po „Torii”, żeby poznać szczegóły dotyczące rozmiarów buta w okresie Muromachi – jeśli będzie Ich to interesowało, będą szukali odpowiedniej literatury naukowej. Oni sięgają po „Torii”, żeby dowiedzieć się czegoś więcej o Japonii. Tylko tyle i aż tyle. Dlatego ilekroć serwujemy jakieś trudne tematy, obejmujące jakieś liczby, statystyki czy porównania (a staramy się robić tak zawsze, zwłaszcza kiedy poruszamy tematy związane ze społeczeństwem – tak było np. w przypadku artykułu o samobójcach: łatwo jest powiedzieć, że w Japonii samobójstw jest dużo. Ale co to znaczy dużo? Dużo w sensie samej liczby czy dużo w sensie proporcji w stosunku do populacji? A jak to wygląda w innych krajach?), staramy się opakować je w interesujące Czytelnika ciekawostki. Uważam, że naprawdę da się stworzyć coś ciekawego o Japonii bez epatowania egzotyką i szokującymi zjawiskami (najczęściej jednostkowymi i efemerycznymi, o czym twórcy programów rozrywkowych zazwyczaj zapominają wspomnieć) – tylko potrzeba do tego nieco więcej wysiłku, niż tylko wsadzenie sobie w usta silikonowej rozpórki albo fantazjowanie o tym, czy maszynista pociągu ma pod uniformem nóż na wypadek, gdyby musiał popełnić seppuku.
Oszałamiające zasoby naszej księgarni w pierwszym miesiącu po założeniu firmy, stoisko na JapanFeście w Szczecinie, październik 2009. Za mną stoi nosidełko z moją dwumiesięczną wówczas córką |
4) Odnośnie częstotliwości wydawania - planowane są może zmiany? Może warto byłoby zaryzykować przejście na miesięcznik?
Nie, raczej takich zmian nie planujemy. Z jednej i najważniejszej strony – obawiam się, że to by zbytnio obciążyło Czytelników. W myśl zasady co za dużo, to niezdrowo – comiesięczna dawka Japonii mogłaby im się w końcu przejeść. Poza tym 15,90 zł to nie jest mało za magazyn – niestety „Torii” to nie „Avanti”, jesteśmy czasopismem niszowym, co rzutuje na nakład, który z kolei wpływa na taką a nie inną cenę. Ok. 60 zł rocznie to cena niezbyt wygórowana, ale w przypadku przejścia na tryb miesięczny uległaby potrojeniu. Z drugiej strony także i nam byłoby trudno przygotowywać kolejne wydania terminowo – nasze roczne optimum (często zresztą przekraczane) to 4 magazyny, 4 książki i 4 ebooki, czyli statystycznie jedna publikacja na miesiąc. Obawiam się, że zwiększenie częstotliwości wydawania „Torii” mogłoby poskutkować tym, że pojawiłyby się opóźnienia – a proszę zauważyć, że spośród czterech magazynów okołojapońskich w Polsce jesteśmy jedynym, który ukazuje się regularnie.
5) Nie wiem czy moja obserwacja jest słuszna, ale mam wrażenie, że unikacie Państwo tematyki niezwykle popularnej wśród fanów Japonii w Polsce, czyli mangi i anime. Czy wynika to z faktu, że w Sieci (i nie tylko) jest wiele stron poświęconych tej tematyce i nie warto „tracić miejsca” w magazynie, czy jest jeszcze inny powód?
To nie tak, że jakoś specjalnie unikamy, ale na polskim rynku istnieją aż trzy magazyny poświęcone mandze i anime („Arigato”, „Otaku” i „Kyaa”), więc staramy się Czytelnikom po prostu dawać coś innego. Oczywiście podobnie jak tamte magazyny publikują zwykle jakieś pojedyncze teksty o Japonii, tak i my czasem publikujemy artykuły o mandze i anime, ale raczej staramy się stawiać albo na teksty przekrojowe (jak np. o wampirach w popkulturze czy o sylwetce nieodżałowanego Mizukiego Shigeru; w najbliższym numerze przybliżymy z kolei psychodeliczną artystkę Nekojiru), albo dotyczące najnowszych filmów w polskich kinach (oczywiście głównie są filmy Studia Ghibli, ale mam nadzieję, że z czasem doczekamy się i innych), albo prezentujące mało znane zagadnienia związane z mangą i anime – jak np. artykuł o autorze teł do filmów Studia Ghibli czy o targach anime.
6) Tematyka „Torii” jest niezwykle zróżnicowana co jest siłą magazynu. Jak dobierane są tematy do danego numeru?
Dość łatwo zauważyć, że magazyn jest podzielony na części: połowa części kolorowej poświęcona jest kulturze tradycyjnej i historii, a połowa – współczesnej Japonii oraz nowościom okołojapońskim na rynku (w postaci recenzji i artykułów przekrojowych na dany temat, jak ostatnio tekst o „Milczeniu” – uwzględniający nie tylko kinową produkcję Martina Scorsese, ale także powieść i wcześniejszą, japońską ekranizację). Środkowa, biało-czarna część ma charakter mieszany. Taki podział pozwala nam zachować jako taką równowagę tematyczną: komponując magazyn w ten sposób, staramy się trafiać do jak najszerszego grona zainteresowanych Japonią, a grono to jest bardzo zróżnicowane: są tu młodzi ludzie, zainteresowani przede wszystkim mangą i współczesną Japonią; są fani sztuk walki; są wielbiciele japońskiej estetyki i tradycyjnej kultury – i wszystkich ich trzeba jakoś pogodzić. Jeśli chodzi o szczegółową zawartość, to zazwyczaj autorzy sami zgłaszają tematy, które chcieliby poruszyć, a my jedynie dajemy im informację zwrotną, czy np. temat nie był już wcześniej poruszany. Jedynie sporadycznie się zdarza, że mówimy: „dość na ten temat, wróćmy do tego za rok-dwa”. Oczywiście czasami też sami coś podsuwamy – gdy dostajemy materiały z wydawnictw lub od dystrybutorów lub gdy coś ważnego się dzieje (jak w przypadku setnej rocznicy urodzin Akiry Kurosawy), ale to raczej rzadko. Z tego, co dostajemy od autorów na etapie zgłoszeń, układamy wstępny plan numeru, starając się, by zachowana była jak największa różnorodność, ewentualnie na bieżąco robiąc roszady. Na szczęście zawsze mamy znacznie więcej tekstów, niż liczy objętość numeru, więc posiadamy zazwyczaj dość duże pole do manewru.
Najstarszy i najnowszy numer „Torii”. Trochę się zmieniło… |
7) Wracając do przyszłorocznego jubileuszu, czy w związku z nim planowane są jakieś dodatkowe atrakcje dla czytelników?
Oczywiście. Na pewno będzie jakiś duży konkurs z dużymi nagrodami. Zobaczymy, czy coś jeszcze się uda na tę okazję przygotować. :)
8) Skąd u Pani wzięło się w ogóle zainteresowanie Japonią, ale też z czego wynika tak duża popularność i zainteresowanie tym krajem wśród Polaków?
Zaczęło się, jak chyba u większości osób w moim wieku lub młodszych, od mangi. Należę do tego pierwszego pokolenia, które dwadzieścia parę lat temu oglądało po szkole „Czarodziejkę z Księżyca”, a potem kupowało mangi od JPFu i Waneko oraz „Kawaii” (w jego pierwotnej wersji). Tak naprawdę z Japonią miałam trochę styczności wcześniej, bo ładnych parę lat uprawiałam aikido, ale była to raczej styczność przefiltrowana przez dość powszechne wówczas w kręgach sztuk walki przekonanie o nadludzkich umiejętnościach Moriheia Ueshiby czy o kosmicznej ostrości katany oraz przez kuriozalne podstawy języka japońskiego (icz, ni, san, szi!) :) – czyli była to raczej styczność z tą drugą Japonią, w której bywają celebryci i niespełnieni grafomani. :) W każdym razie z czasem w naturalny sposób coraz mniej interesowały mnie school dramy czy mecha, a coraz więcej otoczka kulturowa, w jakiej były one osadzone. Tłumaczenia dla Diamond Books i potem pierwsze próby stworzenia magazynu o Japonii skonsolidowały te zainteresowania – siłą rzeczy zaczęłam coraz więcej czytać, dociekać różnych kwestii samodzielnie itd.
Tyle o mnie, a teraz ogólniej, o Polakach. Dawno, dawno temu mieliśmy taki artykuł zatytułowany „Japonio, jesteś łatwa”. Był nieco zjadliwy, ale kwestie, które poruszał, były moim zdaniem dość trafne. Każdego ciągnie do egzotyki – nie tyczy się to tylko Polaków, chociaż w tym miejscu skupiam się tylko na nich. Trudno powiedzieć, skąd to wynika, czy to rodzaj eskapizmu, czy podświadoma chęć utwierdzenia się w swojej narodowej wyższości nad innymi (zauważmy, że w wielu relacjach o „obcym” – bez względu na narodowość zarówno piszącego, jak i opisywanego – pojawia się element wyższości „swojego” nad „cudzym”: z pewnym politowaniem podkreślamy zawsze „amerykańską dietę”, „czeski język” czy mawiamy „Rosja to stan umysłu”). Problem w tym, że to, co obce, bardzo często jednocześnie budzi w nas podszytą lękiem agresję – aktualnie „na topie” hejtu są osoby o ciemniejszej karnacji i wyznawcy islamu, ale to bynajmniej nie jest nowe zjawisko. Pamiętam z dzieciństwa, że nie rozumiałam, dlaczego rodzice nie pozwalają mi się bawić z niektórymi dziećmi ani chodzi do nich do domu. „Te” dzieci, a konkretniej dziewczynki, to były Romki, ale szczerze mówiąc, poza pewnymi problemami językowymi (przy czym dzieci zawsze znajdą sposób, żeby się dogadać), nie było dla mnie żadnej różnicy, czy bawię się z nimi, czy z innymi dziećmi. Mimo to moi rodzice się bali, że jak pójdę do nich do domu (tak, mieszkali w normalnym bloku, nie w żadnym taborze), to już nie wrócę, a jak relacjonowałam zasłyszane od nich historie, to mówili, żebym ich nie powtarzała, bo to pewnie kłamstwa i tylko się ośmieszę. Wracając do tematu: ciągnie nas do obcego, ale z mniej lub bardziej racjonalnych powodów (przeważnie mniej) boimy się go i nie lubimy go. I tu pojawia się Japonia, taki labrador wśród ogarów świata, kraj jakby stworzony do dogoterapii, czy raczej barbaroterapii (od barbarus – obcy, dziki). Oczywiście każdy, kto słyszał co nieco o działalności Japonii na kontynencie azjatyckim w czasie wojny w Azji i na Pacyfiku, złapie się w tym momencie za głowę – jaki labrador, prędzej rottweiler! Ale sęk w tym, że w powszechnej świadomości japońskie zbrodnie wojenne zwyczajnie nie istnieją. Zgodnie z zasadą bliższa ciału koszula, pamiętamy Ukraińcom Wołyń, bo tam fizycznie zginęli „nasi” – ale Japonii paktu antykominternowskiego nikt nie pamięta. Co więc pamiętamy? Ano pamiętamy (właściwie nie my, a nasi dziadkowie, których poglądy niewątpliwie rzutują pośrednio na nasze), że Japończycy na początku XX wieku dali łupnia Rosjanom. Od tej pory w polskiej świadomości pokutuje wizerunek dzielnego Japończyka, wprawdzie fizycznie innego, ale wyznającego podobne wartości: odwagę, honor, umiłowanie swojego kraju, gościnność, zaradność, pracowitość. Zawsze lubiliśmy też spektakularne poświęcenie w imię sprawy – a któż poświęca się bardziej widowiskowo, niż Japończycy?
Mamy więc wszystkie potrzebne elementy: wymagany poziom egzotyki (przy czym jest to egzotyka pozbawiona – przynajmniej na pierwszy rzut oka – brudu, ubóstwa i lamblii w wodzie pitnej), brak historycznych zatargów, zbliżone wartości kulturowe. Nie ma czego się bać! Dodajmy do tego jeszcze dużo ładnych, kolorowych obrazków – od estetycznych ogrodów japońskich, poprzez kimona, na iluminowanych metropoliach skończywszy – i otrzymujemy idealną mieszankę kraju, który niemal wyłącznie pociąga, a prawie w ogóle nie odstrasza.
Trochę w tym miejscu się rozgadałam, ale dodam jeszcze jedną rzecz: Japonia wzbudza zainteresowanie nie tylko w Polsce, ale i praktycznie na całym świecie. Często jednak na tym idealnym wizerunku w oczach wielu narodów widnieją skazy – najlepszym przykładem są rzecz jasna kraje, które ucierpiały w wyniku japońskiej agresji wojennej, ale nie tylko. W Stanach Zjednoczonych, pomijając Pearl Harbor, dodatkowo w latach 80. panowały wyraźne nastroje antyjapońskie, a to za sprawą silnej konkurencji ekonomicznej. Powrócił wówczas wykreowany na przełomie XIX i XX wieku wizerunek Azjaty (bo nie rozróżniano wówczas specjalnie poszczególnych nacji dalekowschodnich), który specjalnie mruży oczy i kryje emocje, bo szykuje podstęp. Takie negatywne wizje bardzo trudno wykorzenia się w społeczeństwie i do dziś można się z nimi spotkać. Tymczasem Polacy w latach 80. mieli tak niewielką styczność z Japończykami, że poglądy na ich temat stanowiły pewnego rodzaju skamielinę.
Najstarszy i najnowszy numer „Torii” – porównanie środka. |
9) Od jakiegoś czasu Wydawnictwo Kirin, które wydaje „Torii”, zajmuje się również publikacją książek. Są Państwo chyba największym graczem w segmencie „japońskich publikacji” na rynku. Skąd pomysł na rozszerzenie działalności i, która z dotychczasowych książek cieszyła się największą popularnością? A może kiedyś doczekamy się od Państwa jakiejś mangi?
Chociaż głównym celem założenia wydawnictwa była publikacja „Torii”, od początku zakładałam także wydawanie książek. Sam magazyn nie utrzymałby firmy. Mang natomiast nie planujemy wydawać – jest wystarczająco dużo wydawnictw mangowych na naszym rynku, a poza tym nie ukrywam, że nie jestem na bieżąco z trendami. Z biegiem lat komiksów czytałam coraz mniej i obecnie właściwie w ogóle ich nie czytam – czasem, sporadycznie, przeczytam coś skierowanego do dorosłych czytelników – ale mam świadomość, że to nie jest najpopularniejszy segment rynku. Co do bestsellerów, to zdecydowanie numerem 1 są „Baśnie japońskie”, świetnie sprzedaje się też „Studio Ghibli” – co jest dla mnie miłym zaskoczeniem, bo prawdzie temat chwytliwy, ale książka jest stricte naukowa i nie zawiera ilustracji.
10) Czy jest Pani w stanie zdradzić jaką bazę czytelników ma „Torii” i ile wynosi jego nakład?
Niestety, nie ujawniamy informacji handlowych.
11) Macie Państwo grono stałych współpracowników, czy jednak ktoś, kto marzy o karierze dziennikarskiej, ma szansę na publikację w Państwa magazynie? Jakie ewentualnie kryteria musi spełnić?
Oczywiście. Oceniamy teksty, nie ludzi, więc nie trzeba mieć kierunkowego wykształcenia, zresztą życie nieraz pokazuje, że np. historyk sztuki piszący o japońskim dziele może stworzyć ciekawszy i wartościowszy tekst, niż japonista starający się pisać o sztuce. Jeśli ktoś chciałby spróbować dołączyć do naszej redakcji, musi po prostu przygotować ciekawy i poprawny merytorycznie tekst na temat, który nie był wcześniej w magazynie poruszany. Łatwo to sprawdzić w bazie artykułów dostępnej na naszej stronie internetowej, ale można też po prostu zapytać o to mailowo. Tekst oczywiście musi być w 100% oryginalny, nie wolno kopiować z żadnych źródeł (to wydaje się oczywiste, ale proszę mi wierzyć – dla niektórych nie jest) ani parafrazować w całości tylko jednego źródła. Skoro o źródłach mowa – w większości przypadków wymagana jest także bibliografia (nie zawsze, bo czasem autor pisze po prostu z własnego doświadczenia). Ostatni warunek to forma, czyli tekst o charakterze popularnonaukowym, bez potocznych wtrąceń, o jasnym układzie treści czy myśli przewodniej, przedstawiający fakty, a nie opinie (w przypadku opinii należy je wyraźnie podkreślić), z zachowaniem zasad poprawnej polszczyzny. Mamy oczywiście korektę, ale jej celem jest eliminacja ewentualnych pojedynczych błędów, a nie przepisywanie tekstu od nowa.
12) To co moim zdaniem może wpływać na sprzedaż magazynu, to jego nieco utrudniona dostępność. Prenumerata i Empik to zasadniczo jedyne miejsca, gdzie magazyn można kupić czasopismo. Czy tego typu obrana droga to świadomy wybór, by np. postawić na prenumeratę właśnie, czy trafienie z magazynem do kiosków to przedsięwzięcie, które się po prostu nie opłaca? Z czego wynika ta nieco ograniczona dystrybucja?
„Torii” przez jakiś czas było dostępne w kioskach Ruchu, ale po paru numerach zrezygnowaliśmy z tej formy dystrybucji – była po prostu nieopłacalna. Staramy się więc docierać do Czytelników innymi drogami – oprócz empików i internetu (właściwie nie tylko prenumeraty, bo można także kupować numery archiwalne; prowadzimy też sprzedaż przez Allegro) nasz magazyn jest też dostępny w większości sklepów mangowych i komiksowych – np. Yatta, Mangarden, Komiksiarni, Waneko, Kik, MangAnime i Gildii.
13) W mojej osobistej opinii Państwa magazyn jest już pozycją kultową, natomiast przy okazji jednej z moich recenzji dorzuciłem do przysłowiowego słoika miodu łyżkę dziegciu w postaci krytyki zbyt dużej moim zdaniem liczby zdjęć względem tekstu (recenzja filmu „Nasza młodsza siostra”). Proszę się odnieść do tego zarzutu (śmiech).
E tam, od razu dziegciu. Jak mówiłam, mamy tak zróżnicowane grono odbiorców, że wszystkim dogodzić nie sposób. Niemal równocześnie z Pana uwagą o nadmiarze zdjęć (no, nieco wcześniej, coś koło miesiąca, o ile dobrze pamiętam) dostaliśmy komentarz o zbyt małej liczbie ilustracji. Znów – staramy się zachować jako taką równowagę. Tam, gdzie tematyka dotyczy aspektów wizualnych – sztuki, filmu, animacji, turystyki – dajemy zdjęć więcej. Tam, gdzie tematyka nie wymaga szerokiego ilustrowania (np. dotyczy to zjawisk społecznych, literatury itd.) – dajemy ich zdecydowanie mniej.
Zresztą proszę zauważyć (specjalnie zrobiłam zdjęcie środka pierwszego i aktualnego numeru), że nawet przy dużej liczbie zdjęć tekstu w środku wcale nie jest mało.
14) Czy na przestrzeni wszystkich tych lat, od kiedy wydawany jest magazyn, dało się zaobserwować zmiany na rynku, wśród czytelników zainteresowanych Japonią? Jakiś nagły ich spadek tudzież wzrost?
Dużych zmian ilościowych raczej nie zauważyłam. Nakład w każdym razie mamy stały i sprzedaż też. Tym, co się na pewno zmieniło, jest ogólna wiedza o Japonii, a także oczekiwania względem źródeł. 10 lat temu zainteresowany Japonią Czytelnik chwytał i chłonął bezkrytycznie wszystko, co się tylko na jej temat ukazało – i praktycznie wszystko go zaskakiwało, wszystko było dla niego nowe. Dlatego taką furorę zrobiły „Bezsenność w Tokio” i „Japoński wachlarz”. Aktualnie rocznie w Polsce wychodzi co najmniej kilkanaście książek mniej lub bardziej związanych z Japonią, do tego istnieje masa blogów i serwisów internetowych, a coraz więcej osób, które dekadę temu mogły jedynie marzyć o wyprawie do Japonii, dziś ma już na fejsie swoje selfie z Daibutsu z Kamakury. Jest więc coraz mniej osób przekonanych o tym, że naturalną śmiercią dla Japończyków jest seppuku albo z wypiekami na twarzy czytających o gordyjskim węźle tokijskiego metra.
Czytelnicy mają zatem coraz większe wymagania co do treści, a jednocześnie mają coraz większą wiedzę bazową – stąd z czasem wiele terminów przestaliśmy w magazynie wyjaśniać (jak shintō czy haiku), a niektóre wręcz przestaliśmy pisać kursywą, uznając je za słowa obecne w korpusie języka polskiego (jak manga czy anime).
Marta, nasza nieoceniona pracownica, i ja, na konwencie w 2014 roku |
15) Jakich atrakcji mogą spodziewać się czytelnicy w najbliższym czasie? Jakieś kolejne atrakcje książkowe?
Ja mam nadzieję, że każda nasza książka to atrakcja dla Czytelników (śmiech). Nasza najbliższa publikacja to będzie coś zupełnie odwrotnego, niż dotychczas – bo nie będzie o Japonii, tylko o Polsce, widzianej oczami Japończyka. „Jestem Kazu” to opowieść o pobycie w naszym kraju sympatycznego młodego człowieka, który przyjechał tu bez żadnego przygotowania – ot, spodobała mu się na mapie, a całą swoją wiedzę o Polsce wziął z Youtube’a. Brzmi znajomo? :)
Następny w kolejce wydawniczej jest trzeci i, jak sądzę, ostatni tom „Baśni japońskich”. Dalsze tytuły są w przygotowaniu, ale jeszcze za wcześnie, żeby podawać szczegóły. Ciekawostką będzie fakt, iż szykujemy bardzo ciekawy gratis dla prenumeratorów. Każdy, kto zamawia prenumeratę „Torii”, z pierwszym numerem dostaje jakiś upominek – aktualnie jest to flaga Japonii, wcześniej bywały smycze, pocztówki, magnesy, notesy i inne. Tym razem będzie to coś zupełnie innego… Ale to dopiero ujawnimy we wrześniu, bo będzie dołączany począwszy od grudniowego numeru, więc nie chcemy teraz robić zamieszania (śmiech).
16) Jakie największe problemy i zagrożenia związane są z wydawaniem „Torii”, a co daje Pani największą radość w kierowaniu redakcją pisma?
Dla mnie osobiście największym problemem jest promocja. Nie dość, że zupełnie nie jestem osobą medialną i na widok kamer zwykle uciekam (tylko raz wystąpiłam w telewizji, mówiąc chyba trzy zdania o Japonii), to jeszcze mam naturę rzemieślnika, nie handlarza. Cieszy mnie wykonywanie nowych obiektów – czyli kolejnych numerów magazynu i książek; prowadzę też bloga poświęconego tradycyjnym japońskim lalkom – natomiast kompletnie nudzi mnie zabieganie o patronaty, promocja, obsługa hurtowni i pilnowanie płatności. Jasne, są to rzeczy, które trzeba robić (na szczęście nie jestem w tym sama w wydawnictwie, ale osobnego działu „papierkowego” nie mamy), tylko kosztują mnie więcej kawy niż praca twórcza. I tu już w sumie odpowiedziałam na pytanie o radość: największą frajdę sprawia mi po prostu tworzenie nowych publikacji.
Co do problemów i zagrożeń, to istnieją zawsze. Najbardziej oczywistym jest sprzedaż – nigdy nie wiadomo, co się sprzeda, a co nie. Nawet po blisko 10 latach w branży tego nie wiem. Owszem, umiem skalkulować publikację tak, żeby na niej nie stracić, ale wciąż zdarzają mi się niespodzianki. Jak wspominałam, „Studio Ghibli” sprzedaje się znacznie lepiej, niż sądziłam. Również „Prze-myśleć piękno. Estetyka kaligrafii japońskiej” cieszy się większą popularnością, niż zakładana – a przecież to trudna i bardzo obszerna książka (bez mała 500 stron formatu B5, pełny kilogram wagi). Z kolei większe nadzieje wiązaliśmy ze świetnym i bardzo przyjemnym w lekturze „Malarzu smoków”, który sprzedaje się nieźle, ale bez sensacji. Jeśli chodzi o „Torii”, to zauważyliśmy, że sprzedaż w empiku jest ściśle związana z okładką – mimo iż ta zazwyczaj ma niewiele wspólnego z treścią. Dlatego właśnie czasami, trochę z przymrużeniem oka, ale nie bez podstaw marketingowych, dajemy podpisy w stylu tabloidów, jak w przypadku wydania z grudnia zeszłego roku, gdzie zamieściliśmy tytuł „Przypadek Minami M. Cena sławy w Japonii”, ze zdjęciem w żółtej otoczce, na podobieństwo prasy brukowej. Bynajmniej do takich standardów nie dążymy, ale żeby coś Czytelnikowi przekazać, czasem wpierw musimy go zaintrygować, zachęcić do tego, by po magazyn w ogóle sięgnął.
17) Na koniec oddaję Pani głos, prosząc o słowo skierowane do czytelników magazynu.
Nie zabłysnę w tym miejscu oryginalnością: chciałabym po prostu podziękować Im, że są. Za każdym razem, kiedy kupują naszą książkę albo magazyn (zwłaszcza w prenumeracie, kiedy nie znają nawet zawartości kolejnych numerów), dają nam kredyt zaufania, który staramy się jak najlepiej spłacić. Coraz częściej zdarza mi się słyszeć określenia w rodzaju „kultowe wydawnictwo / magazyn” albo „moje ulubione wydawnictwo”, więc mam nadzieję, że choć po części owo giri – w pozytywnym znaczeniu tego słowa – wypełniamy. I zawsze będziemy dążyli do tego, by naszych Czytelników wysłuchiwać i spełniać ich oczekiwania.
Serdecznie dziękuję za rozmowę, a także za dołączone do wywiadu zdjęcia. Powodzenia w dalszej działalności.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz