Czekałem, naprawdę bardzo długo
czekałem, aż dojdzie do premiery tego komiksu. W końcu, po wielu
miesiącach niecierpliwego zaglądania na fanpejdż wydawnictwa
odpowiedzialnego w Polsce za jego publikację, doczekałem się
najpierw ustalonej daty premiery, a trochę później na sam komiks.
Timof Comics - za to, że wydajesz serię „Hip-Hop Genealogia”,
jesteś moim tegorocznym numerem jeden wśród wydawnictw! Sam komiks
też z pewnością znajdzie się na tegorocznym podium, które w tym
roku
będzie wyjątkowo ciasne.
będzie wyjątkowo ciasne.
Ok, umówmy się już na wstępie. Rzeczona czteroodcinkowa seria nie jest komiksem dla wszystkich. Umówmy się też, że może ona zebrać równie wiele pozytywnych co negatywnych opinii. Jeśli bowiem nie jesteś ziomem, który słucha dobrego hip-hopu, jeśli Twoja wiedza w dziedzinie ogranicza się do gwiazd nastawionych na komercyjny sukces, tudzież chłam pokroju Jeden Osiem L, a dawne lata masz gdzieś, jeśli w końcu odrzuca Cię na samą myśl o tym, że można słuchać rapujących Czarnych, to odbij zarówno od samego komiksu, jak i lektury dalszej części tego tekstu. Najnormalniej w świecie nie jest to zajawka dla Ciebie. Zapytasz dlaczego? Ano dlatego, że jest to seria mocno specyficzna i nie do końca pasująca do wyobrażeń o komiksie. Nie znajdziesz tutaj Białasie rozwiniętej fabuły, czy zwrotów akcji, choć bohaterów jest co niemiara. Ten album nie jest komiksową opowieścią sensu stricto, a raczej encyklopedią historii wywodzącego się z Ameryki Północnej gatunku muzycznego. Zamiast rozwiniętej fabuły, poznasz początki hip-hopu w jego kolebce i jak kształtowała się ta kultura. Zamiast pojedynków na strzelające z tyłka ognie, obejrzysz pojedynki, ale na rymy najznakomitszych amerykańskich nawijaczy. W końcu zamiast wymyślonych postaci w dziwnych kostiumach dane Ci będzie poznać najznakomitszych przedstawicieli tej kultury na czele z Afriką Bambaatą czy Grandmaster Fleshem. I wiesz co? I jest to zrobione od początku do końca tak zajebiście, że ja to kupuje w całości. Nie będę pisał, że trochę mało jest mowy o pozostałych trzech elementach tej kultury, że dobrze byłoby opowiedzieć nieco więcej o np. Zulu Nation. To wszystko jest pikuś podłóg tego, jak zajebista jest to rzecz i jakie ciary na plecach powoduje, to gdy nagle w albumie pojawia się pewien czarnoskóry „Doktor”. Serio ten album to kawał wiedzy na temat muzyki nie tylko czarnych. Wiedzy podanej w przystępny sposób, aczkolwiek jednocześnie wymagającej od nas, abyśmy choć pobieżnie znali i rozumieli tę kulturę. Dopiero wówczas w pełni docenimy kunszt autora i będziemy się jarać tym albumem.
Ed Piskor zrobił tu kawał genialnej
roboty na gruncie fabularnym. Przełożył on na język komiksu język
hip-hopu i zrobił to dosłownie. Mnóstwo tu tekstów z kawałków
nagrywanych przez raperów, są nawet wolnostylowe bitwy i od razu
przy tym trzeba podkreślić świetną pracę tłumaczy, którzy
genialnie oddali ducha tych pojedynków i hip-hopu w ogóle. Jak już
wspomniałem, encyklopedyczne założenie wymusza na autorze pewne
konkretne posunięcia, więc nie ma co liczyć, że będzie tu jakiś
przesadnie długo ciągnięty jeden wątek, aczkolwiek nie jest też
tak, że jest to komiks bez ładu i składu. Co to, to nie. Wręcz
odwrotnie. Daje on nam rozbudowany i ciekawy obraz tej kultury, a to
przecież dopiero pierwszy tom. Już jednak z tego pierwszego
dowiecie się o pierwszych koncertach, konfliktach i o tym, jak
młodzi (naprawdę młodzi jeden musiał przerywać koncerty, żeby
wrócić przed wieczorem do domu) raperzy byli wyzyskiwani przez
machinę, a może jeszcze inaczej jak kształtowało się hiphopowe
bagno, w którym rządzili chciwi wydawcy.
Równie genialnie, jak scenariusz
prezentuje się tu szata graficzna. Stylizowana na old schoolowe
komiksy, ale też kreskówki idealnie oddaje ducha czasów. Stroje,
fryzury, otoczenie. Wszystko to przenosi nas z powrotem w lata 80-te
i jest to wyprawa bez wątpienia godna przeżycia. Być może chwalę
ten komiks aż do przesady, ale wszystko w nim jest tak perfekcyjne,
że nie sposób, żeby było inaczej. Klimat starej szkoły to jednak
nie tylko ciuchy czy postaci, ale też sposób opowiadania tej
historii za pomocą rysunków i odpowiednio skonstruowanych kadrów.
Uporządkowane, bez żadnych udziwnień, takie gdzie bardzo dużą
wartość odgrywają dymki narracyjne w postaci prostokątów. Serio,
pomysł i wykonanie tej historii jest perfekcyjne. Zresztą wystarczy
spojrzeć na przykładowe kadry i już się japa cieszy do tego
komiksu. Na pewno też ogromny plus dla wydawcy za papier, na jakim
komiks się ukazał, gdyż każdy inny byłby zły, co oznacza, że
ten idealnie pasuje do nastroju historii. I tylko trochę zdziwił
mnie bardzo duży format komiksu, którego się nie spodziewałem.
Czy więc jest to album perfekcyjny?
Dla mnie tak natomiast podkreślam, że pisze to z perspektywy osoby,
która jara się old scholoowym hip-hopem (nawet teraz, podczas
pisania tej recenzji w głośnikach leci Kurtis Blow), pamięta czasy
„Klanu” i „Yo! MTV Raps” i, która lubi czytać o historii
muzyki. Jeśli jednak jest to dla ciebie temat odległy, a w komiksie
szukasz przede wszystkim świetnej historii, a stary sposób
rysowania Cię odrzuca, to możesz się zadziwić tak wysoką jego
oceną. Doceń jednak ogromne zaangażowanie autora, żeby jego praca
perfekcyjnie oddawała realia i przekazywała nauki płynące z
hip-hopu. Ja jestem zachwycony i czekam na więcej.
Hip Hop Genealogia #1
Scenariusz: Ed Piskor
Rysunek: Ed Piskor
Tłumaczenie: Piotr Czarnota, Marceli Szpak
Wydawnictwo: Timof i cisi wspólnicy
8/2018
Liczba stron: 112
Format: 225x320 mm
Oprawa: miękka
Druk: kolor
ISBN-13: 9788365527684
Wydanie: I
Cena z okładki: 69 zł
Tekst powstał na potrzeby portalu sztukater.pl
Koniecznie muszę się z tym zapoznać ;D
OdpowiedzUsuń